Branża

Od sołtysa do stolarza

Jan Szynaka.

Od sołtysa do stolarza

Rozmowa z Janem Szynaka, właścicielem Grupy Meblowej Szynaka, której początki sięgają 1957 r., kiedy to powstał mały zakład rzemieślniczy prowadzony przez ojca – także Jana.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r.

Położone niedaleko Lubawy Złotowo pojawia się w źródłach historycznych już w czternastym wieku. Od pokoju toruńskiego aż do pierwszego rozbioru należało do Polski i wtedy też przeżywało największy rozkwit, zwłaszcza w szesnastym wieku. W 1772 roku Ziemia Lubawska przeszła pod panowanie pruskie, a Złotowo powróciło do Polski dopiero w 1920 roku. Rozpoczynam naszą rozmowę od Złotowa, ponieważ w kronikach z szesnastego wieku zapisano, że sołtysem był tam wtedy kmieć o nazwisku Szynaka. Biorąc pod uwagę, że rodzina Szynaków wywodzi się ze Złotowa, musiał to być Pański przodek.

Ludzie, którzy nazywają się Szynaka, rozjechali się nie tylko po Polsce, ale wręcz po całym świecie. Gdy szukałem nazwiska Szynaka, to spotykałem je w różnych zakątkach Europy. Ciekawostką jest, że dyrektorem generalnym Biblioteki Narodowej w Stanach Zjednoczonych jest Szynaka. Kiedy się z nim skontaktowałem, to przyznał, że jego rodzina pochodzi z okolic Grudziądza. Zresztą wszyscy noszący to nazwisko, z którymi rozmawiałem, podkreślali, że ich rodziny wywodzą się z okolic Grudziądza.

Grudziądza, a nie Lubawy? Skąd ten Grudziądz? Przecież obie te miejscowości dzieli kilkadziesiąt kilometrów.

A jednak chodzi o Grudziądz. Może dlatego, że było to największe miasto w okolicy, zdecydowanie większe od Lubawy. Wiadomo, jak przebiegała migracja ludności: ludzie wyjeżdżali ze wsi do pobliskich miasteczek, a później do jeszcze większych miast. Jeżeli zatem ktoś mówi, że jego rodzina wywodzi się spod Grudziądza, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że jego wcześniejsze pokolenia pochodzą z ziemi lubawskiej, z Garbu Lubawskiego. I tak dochodzi to prawdopodobnie do Złotowa.

A Pańska najbliższa rodzina, abstrahując już od tych przodków sprzed kilkuset lat, też wywodzi się ze Złotowa.

Na pewno w Złotowie mieszkali moi dziadkowie, choć dzisiaj Szynaków nie ma tam za wielu. Nie wiem nawet, skąd pochodzi nazwisko Szynaka, ale nie spotkałem się z nim nigdzie indziej. To znaczy, jeżeli poznałem jakiegoś Szynakę, to pochodził – on lub jego przodkowie – właśnie z tych okolic.

A czy ma Pan jakieś – może nie pamiątki, bo jednak minęło kilkaset lat – starodruki, księgi, dokumenty, opisujące najdawniejsze losy rodziny?

Za wiele tego nie mam. Natomiast jakiś czas temu na spotkaniu rodzinnym analizowaliśmy naszych przodków w prostej linii, bo odtworzenie wszystkich bocznych gałęzi rodziny jest już chyba niemożliwe. Ostatecznie doszliśmy do końca siedemnastego wieku. Nawet okazało się, że moja rodzina połączyła się z rodziną Liberackich. Nie rozmawiałem o tym jeszcze z Markiem, ale może się okazać, że jesteśmy spokrewnieni.

Pański dziadek, także Jan, był w Złotowie rzemieślnikiem. Kołodziejem. Robił koła, wozy, a nawet – podobno – meble dla okolicznych mieszkańców.

Tak naprawdę to za wiele nie wiem o swoich dziadkach. Może dlatego, że moi rodzice byli bardzo skryci i nie opowiadali o nich za dużo. Ani matka, ani ojciec nie byli zbytnio otwarci w opowiadaniu o przeszłości.

A Pan się nie dopytywał?

Gdy miałem piętnaście lat, postanowiłem uczyć się stolarstwa. Szukałem w okolicy szkół drzewnych, a kiedy żadnych nie znalazłem, to wyjechałem do Słupska. Od tego czasu praktycznie funkcjonowałem poza domem, przyjeżdżałem raptem pięć razy w roku: na Wszystkich Świętych, Boże Narodzenie, ferie zimowe, Wielkanoc i wakacje. Z jednej strony było to dobre, bo uczyłem się samodzielności, ale z drugiej… może rzeczywiście trochę brakowało bliższego kontaktu rodzinnego, wspólnych spotkań, opowieści i wspomnień.

W którym roku zmarł Pański dziadek?

To był rok, w którym się urodziłem: 1961.

Zmarł w komunistycznej Polsce, lata dojrzałe przypadały na Drugą Rzeczpospolitą, a urodził się w Niemczech….

Mała poprawka. To był zabór pruski. Mieszkańcy ziemi lubawskiej z dziada pradziada czuli się Polakami. Nigdy nie zgermanizowano ziemi lubawskiej. I to mimo tego, że przywieziono tu wielu Niemców, którzy zasiedlali ten teren. Polacy musieli walczyć o swoje, niekoniecznie zbrojnie, ale ciężką pracą. Może dlatego do dzisiaj lubawianie są tacy przedsiębiorczy i gospodarni.

ZOBACZ TAKŻE: Dbamy o stabilność naszej działalności

Po pierwszej wojnie światowej, na mocy traktatu wersalskiego, Lubawa powróciła do Polski – 19 stycznia 1920 roku do miasta wkroczyły polskie wojska. Przed drugą wojną światową granica między Polską a Niemcami przebiegała niedaleko za Lubawą – był to ostatni cypel polskości. Więź z Polską była bardzo ważna, zarówno dla moich przodków, jak i dla mnie.

Pański dziadek wraz z żoną Jadwigą doczekali się sześciorga dzieci, z których imię Jan dostał najmłodszy syn, urodzony w 1920 roku, Pański ojciec. Czy oprócz ojca, który zajął się stolarstwem, ktoś z pozostałej piątki rodzeństwa został rzemieślnikiem?

Niestety, nie mam pełnej informacji na ten temat. Wiem tylko, że to były czasy, kiedy kobiety wychodziły za mąż i najczęściej zajmowały się domem. Przypuszczam, że pewnie tak było i w tym przypadku. Słyszałem, że ktoś z rodzeństwa ojca zginął w czasie wojny, ktoś pracował na roli, a jeszcze ktoś inny był nauczycielem w gimnazjum w Lubawie – zresztą przed wojną bardzo prestiżowym. Z tego, co wiem, to rzemiosłem zajmował się tylko mój ojciec, który już przed drugą wojną praktykował u jednego z lubawskich stolarzy.

A nie w warsztacie kołodziejskim ojca, czyli Pańskiego dziadka?

Ojcu, czyli mojemu dziadkowi też pomagał, ale uczył się zawodu w warsztacie stolarskim. Złożył egzamin czeladniczy.

1 września 1939 roku zaczęła się wojna. Lubawa położona była niedaleko granicy z Niemcami, więc pierwsze oddziały niemieckie wkroczyły do miasta bardzo szybko.

Jak 1 września 1939 roku wkraczali Niemcy, to już były przygotowane listy z nazwiskami, kogo zatrzymać, aresztować, a kogo rozstrzelać. Ludność była trochę przemieszana, bo sporo Niemców zasiedliło ten teren, jednak łatwo było wskazać, kto szczególnie głośno opowiadał się za Polską.

Niemcy uznali te tereny za ziemie odzyskane, a miejscową ludność – za swoich poddanych. W rezultacie dla wielu młodych mężczyzn oznaczało to przymusową służbę wojskową w Wehrmachcie. Taki los spotkał także Pańskiego ojca.

Tak, ale nie od razu, bo jego wzięli do wojska w 1942 albo w 1943 roku. Dla tych młodych mężczyzn to był bardzo trudny wybór: albo poszedł do niemieckiego wojska i walczył, albo jego rodzinie, która przecież została w kraju, stało się coś złego. Typowy szantaż emocjonalny, więc ci ludzie godzili się na służbę w niemieckiej armii. Mojego ojca wywieziono na front włoski i tam…

Po prostu zdezerterował z Wehrmachtu.

Dostał za to od niemieckiego sądu wojskowego – jako dezerter – wyrok śmierci. Ojciec po wojnie się tym nie chwalił, bo nie był do końca pewien, co jeszcze pozostało w tych niemieckich dokumentach.

I co? Rzeczywiście ta jego dezercja odbiła się na losach rodziny?

Od 1939 roku część rodzeństwa ojca pracowała w gospodarstwach niemieckich. Z tych terenów sporo ludzi wywożono do Niemiec, do ciężkich prac. Podczas jednego z takich transportów uciekło pod Grudziądzem kilkadziesiąt osób, może nawet i więcej. Jednak Niemcy zrobili obławę i prawie wszystkich zbiegów zastrzelili. Po wojnie przeprowadzono ekshumację tych pojedynczych grobów i zrobiono jeden wspólny grobowiec. Leży tam też między innymi brat ojca…

Wracając do Pańskiego ojca. We Włoszech – podobnie jak wielu Polaków, którzy zdezerterowali z niemieckiej armii – trafił do Drugiego Korpusu dowodzonego przez generała Władysława Andersa.

Tak, walczył między innymi pod Monte Cassino, chociaż może nie na pierwszej linii frontu, bo służył w zabezpieczeniu transportu. Ojciec zawsze bardzo przeżywał służbę w armii Andersa i bitwę pod Monte Cassino. Chciał tam wrócić, odwiedzić groby kolegów, ale – niestety – nie dane mu to było. Gdy kilka lat po jego śmierci byłem na Monte Cassino, to stanęła mi przed oczami jego tęsknota. To był dla mnie bardzo wzruszający moment.

Ojciec znał generała Andersa?

Dwa lata spędził pod jego komendą. Na pewno widywał generała, ale nie wiem, czy z nim rozmawiał.

A czy przywiózł do kraju jakieś pamiątki z wojny?

Ojciec otrzymał brytyjski Medal Wojny. Właściwie to nawet nie otrzymał, tylko został mu przyznany. Po wojnie nie było wszystkich dokumentów, w Polsce był ustrój komunistyczny, gdzie niechętnie patrzono na takie sprawy. I tak mijały lata. Kiedy w 1985 roku ojciec zmarł, to postanowiłem doprowadzić tę sprawę do końca. Zwróciłem się do ambasady… Trochę to było przykre, bo jednak wręczenie medalu powinno mieć uroczysty charakter, a tymczasem przyszła pocztą mała paczuszka, którą odebrałem za pokwitowaniem. Oczywiście, bardzo cenię to odznaczenie, jest to ważna pamiątka po ojcu, jednak jakiś niesmak pozostał, że Polska tak traktowała żołnierzy, którzy na dalekich od kraju frontach – bili się o wolność Ojczyzny, a po wojnie nie mogli nawet o tym opowiadać.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Janem Szynaka w rozdziale: Historia zatacza koło