Branża

Historia zatacza koło

Rodzina w komplecie. Od lewej: córka Gabriela, Alina Szynaka, Jan Szynaka, córka Aleksandra, syn Michał, córka Anna, 2007 r.

Historia zatacza koło

Rozmowa z Janem Szynaka, właścicielem Grupy Meblowej Szynaka, której początki sięgają 1957 r., kiedy to powstał mały zakład rzemieślniczy prowadzony przez ojca – także Jana.

Reklama
Banner targów IFFINA 2024 750x109 px

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Od sołtysa do stolarza

Wojna skończyła się w 1945 roku, a Pański ojciec stanął przed dylematem: wracać do Polski czy zostać w Anglii?

Tak, wahał się długo, ale ostatecznie wrócił do Polski w 1947 roku.

Wiedział już, co się dzieje w Polsce? Rok wcześniej, 26 września 1946 roku, Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej pozbawił siedemdziesięciu sześciu polskich oficerów polskiego obywatelstwa. Było wśród nich sześciu generałów: Władysław Anders, Stanisław Kopański, Stanisław Maczek, Antoni Chruściel, Tadeusz Malinowski i Karol Masny. Pański ojciec nie miał rozterek przed powrotem do kraju, który odebrał polskie obywatelstwo jego dowódcy?

Po wojnie ojciec, zapewne jak wielu polskich żołnierzy na Zachodzie, wyczekiwał, co będzie dalej. Każdy miał nadzieję, że Polska nie będzie komunistyczna, ale wolna i demokratyczna, chociaż żołnierze z armii Andersa pamiętali 17 września 1939 roku i wkroczenie Armii Czerwonej, pamiętali wywózki z 1940 roku, słyszeli o Katyniu i wiedzieli, że od ZSRR niczego dobrego spodziewać się nie można. Mieli świadomość, że ucisk niemiecki zastąpiony został przez komunistyczny, chociaż oczywiście osoby przebywające w Anglii nie znały skali represji.

Tym bardziej, że żołnierze z armii Andersa to przecież – oprócz jeńców i dezerterów z Wehrmachtu – w dużej mierze mieszkańcy polskich kresów, którzy najpierw zostali wywiezieni w głąb Rosji, a później, w latach 1941-1942 trafili do Armii Polskiej w ZSRR, dowodzonej właśnie przez generała Władysława Andersa.

Losy Polaków wywożonych z kresów były nawet bardziej skomplikowane. Kilka lat temu byłem na wycieczce w Tanzanii. Pilot – tak już zupełnie poza programem – zaprowadził nas na… cmentarz. Środek Afryki, a my zobaczyliśmy napis po polsku: „Cmentarz wygnańców polskich 1942-1952”. W czasie wojny sporo Polaków trafiło do angielskich kolonii na czarny ląd. Ci pogrzebani ludzie to właśnie mieszkańcy kresów, w tym także osoby, które w 1942 roku ewakuowały się z wojskami Andersa z ZSRR, ale były niezdolne do służby wojskowej. Zobaczyć polski cmentarz w sercu Afryki to emocje, których nie jestem w stanie opisać słowami.

Mówił Pan, że ojciec wahał się, czy wracać.

Żołnierze, którzy zostali na Zachodzie, nie mieli pojęcia, co ich spotka po powrocie do kraju. Mój ojciec także. Wszyscy się zastanawiali: „Wracać, nie wracać?”. Ojciec był najmłodszy z rodzeństwa i specjalnie nie liczył na to, że zostanie w ojcowskim warsztacie. Jednak miał jakiś zawód, więc przypuszczał, że będzie przydatny w zniszczonym przez wojnę kraju. No, a poza tym… miłość.

Miłość?

W kraju zostawił swoją sympatię, Czesławę, z którą znali się jeszcze sprzed wojny, a której nie widział od czterech lat. Wprawdzie pisywali do siebie listy, ale ta korespondencja nie była zbyt częsta. Mama opowiadała, że jak ojciec wrócił z Anglii i zobaczyła go po raz pierwszy po kilku latach, to przeszła obok niego, udając, że go nie zauważyła. Bała się, że młody chłopak, jeżdżąc po świecie, już kogoś znalazł. I to tata pierwszy zagadnął: „Jak to, nie poznajesz? W listach piszesz, że mnie kochasz…”. Rok później, w 1948, wzięli ślub.

Ojciec po powrocie do kraju zamieszkał w Złotowie?

Początkowo mieszkał w Złotowie, jednak po ślubie wprowadził się do rodziców mamy, którzy mieli spore gospodarstwo w Fijewie. Tam razem z grupą rzemieślników z różnych branż założył spółdzielnię wielobranżową.

W Fijewie?

Nie, z siedzibą w Lubawie, która niestety po wojnie była bardzo zniszczona. Podobno, jak przechodził front radziecki, to pomylono ją z Iławą, której – jako niemieckiej – Armia Czerwona specjalnie nie zamierzała oszczędzać. Dopiero jak już Lubawa została doszczętnie zniszczona, to któryś z dowódców zorientował się, że jednak to nie Iława.

Iławy też zresztą specjalnie krasnoarmiejcy nie oszczędzili. Po przejściu frontu miastem „rządziły” jednostki tyłowe, które splądrowały wszystko, co tylko się dało splądrować, a czego się nie dało – podpaliły.

Dokładnie tak – potem zniszczono Iławę… Po wojnie, w Lubawie mieszkało po kilka rodzin w jednym domu, bo osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt procent budynków było doszczętnie zniszczonych. A wracając do tematu, ojciec uruchomił swój mały warsztat, kupił jakieś stare, przedwojenne maszyny i tam trochę dorabiał. Jednak oficjalnie tworzył z kolegami spółdzielnię wielobranżową, którą w niedługim czasie zamieniono na meblarską o nazwie Jedność.

Zanim przejdziemy do tej spółdzielni, to chciałbym jeszcze wrócić do atmosfery tamtych lat. Pański ojciec walczył na Zachodzie, a przecież żołnierze, którzy po wojnie wracali stamtąd do Polski, nie byli specjalnie mile witani przez ówczesne władze, padali ofiarą szykan, represji. Pański ojciec odczuł to na własnej skórze?

Ojciec był pod nadzorem Urzędu Bezpieczeństwa. Podobnie zresztą jak jego pozostali koledzy, którzy też wrócili z Zachodu. Nieraz musiał się mocno tłumaczyć z rozmaitych zdarzeń.

Jakich, na przykład?

Różni ludzie się wtedy trafiali: jedni chcieli autentycznie pracować i byli rzetelnymi rzemieślnikami, drudzy wręcz przeciwnie – byli tylko po to, by być. Kiedyś ojciec i pozostali pracownicy mieli problem z produkcją, bo przez tydzień nie mogli skontaktować się z magazynierem, a tylko on miał klucze. W końcu ojciec zdecydował, że trzeba otworzyć te magazyny, nie czekając na niego. Komisyjnie otworzyli drzwi, a tam nie było towaru. I wtedy się zaczęło. Urząd Bezpieczeństwa postawił mu zarzuty. Kto wie, czy nie zostałby skazany, gdyby w 1956 roku nie przyszła amnestia…

Ale przecież amnestia dotyczyła przestępstw i więźniów politycznych.

Owszem, ale ojca też objęła, co tylko potwierdzało fakt, że ta cała sytuacja bardziej wiązała się z polityką niż z gospodarką. Gdyby była to sprawa tylko gospodarcza, to tak łatwo, by mu nie darowali.

Ostatecznie Pański ojciec zdecydował się na odejście ze spółdzielni.

I dobrze zrobił, bo w 1957 roku oficjalnie otworzył prywatny zakład i przystąpił do cechu jako rzemieślnik. Ponadto z kolegami założył spółdzielnię rzemieślniczą w Ostródzie i był jej przewodniczącym przez wiele kadencji.

Legitymacja Mistrzowska Jan Szynaki seniora, 1948 r.
Legitymacja Mistrzowska Jan Szynaki seniora, 1948 r.

Podobnie jak dziadkowie, również Pańscy rodzice mieli sześcioro dzieci.

Zgadza się, było nas sześcioro. Ja byłem najmłodszy, a świętej pamięci Henryk, który zmarł dwa lata temu – najstarszy.

Pański brat, Henryk, przez wiele lat także pracował w meblarstwie, chociaż w sektorze państwowym.

Henryk zaczął naukę w liceum ogólnokształcącym w Grudziądzu, jednak niespecjalnie mu się tam podobało, więc wyjechał do Słupska, do technikum drzewnego. Ukończył je i faktycznie później pracował w przemyśle meblarskim, tylko że w sektorze państwowym. Najpierw w Swarzędzu, a później na wiele lat związał się z Wielkopolskimi Fabrykami Mebli w Obornikach – zarządzał ich zakładem w Szamotułach. Przepracował tam całe życie. Ja natomiast w 1986 czy 1987 roku oficjalnie, na asygnatę podpisaną przez wojewodę, pojechałem kupić pierwsze maszyny. Była to jakaś prosta pilarka z Reszla i frezarka z Jarocina. W drodze powrotnej zajechałem do brata, aby pochwalić się, że w moim starym zakładzie rzemieślniczym staną, co prawda małe i pojedyncze, ale jednak maszyny. On jednak tylko tak na mnie spojrzał i powiedział: „No dobra, masz – masz, ciesz się”.

Trudno mu się dziwić, podejrzewam, że większość z maszyn, które pracowały w Wielkopolskich Fabrykach Mebli, nawet nie zmieściłyby się wtedy w Pańskim warsztacie.

Obeszliśmy wtedy cały zakład, którym kierował i pokazał mi wszystkie maszyny. A ja chodząc pomiędzy tymi Homagami, zacząłem zadawać pełno pytań: „A co to, a co tamto, a to co robi, a to do czego, a dlaczego tak?”. A Henryk tylko tak na mnie popatrzył i stwierdził: „Bracie, co ty czas tracisz, gdzie ty taką maszynę postawisz w tym swoim zakładzie? Zapomnij, to jest przemysł, a ty jesteś małym rzemieślnikiem, ciesz się z tego, co tam wieziesz samochodem”. Nie powiem, żeby mnie to wtedy nie ubodło, ale już po latach zawsze miałem satysfakcję, że coś osiągnąłem i mogę się przed bratem czymś pochwalić. Tym bardziej, że ich zakład zaczął upadać. Pamiętam, że kiedyś prawie całą noc przedyskutowaliśmy o ekonomii i zarządzaniu.

No, to musiała być ciekawa rozmowa. I pewnie trudno było w niej o jakieś wspólne mianowniki.

Henryk całe życie przepracował w systemie, który z zarządzaniem i ekonomią miał niewiele wspólnego. Z tych materiałów, co dostał, miał wyprodukować meble. Owszem, otrzymywał jakieś dane, statystyki, informacje, jak się mieścić w normach, jednak nie miał żadnego wpływu na to, który kupić surowiec, w jakiej jest on cenie, czy jest to pierwszy czy drugi gatunek itd.

Kontrola nad kosztami – jak sądzę – żadna.

Dokładnie tak. I jak takie zakłady zaczynały upadać, to zaczęliśmy porównywać sposoby zarządzania firmą. On miał doświadczenie w pracy w systemie państwowym, a ja mogłem wypowiedzieć się jak to wygląda w prywatnym biznesie. I cieszę się, że nigdy nie pracowałem w takim sektorze jak brat, bo przynajmniej nie nabrałem złych nawyków, co tylko pozytywnie wpłynęło na mój sposób myślenia.

A pozostałe Pańskie rodzeństwo miało coś wspólnego z meblarstwem albo prywatną inicjatywą?

Siostra Helena pracowała w szkolnictwie. Dziś jest już na emeryturze. Pochowała męża, też pedagoga. Całe życie pracowała z dziećmi w szkole podstawowej i muszę przyznać, że była nauczycielką z powołania. Druga siostra, Barbara, była fryzjerką. Przez wiele lat prowadziła swój zakład w Nowym Mieście Lubawskim. Tam też poznała męża i dzisiaj oboje są już na emeryturze. Brat Józef skończył tę samą szkołę, którą ukończył Henryk, a później i ja – technikum drzewne w Słupsku.

W takich sytuacjach najmłodszy ma albo lepiej – gdy starsi bracia byli w szkole dobrze postrzegani, albo gorzej – gdy nie uczyli się lub broili.

Niektórzy moi nauczyciele pamiętali starszych braci i przez to czasami miałem lepiej, a czasami gorzej. Jednak wydaje mi się, że dla mnie poprzeczka była chyba wyżej zawieszona.

A Józef po skończeniu technikum drzewnego odnalazł się w branży meblarskiej?

Właśnie, że nie. Po technikum Józef ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Olsztynie. Jednak nauczanie w szkole niespecjalnie mu odpowiadało, więc rozpoczął pracę w domu dziecka. Zaczął jako wychowawca, później był wicedyrektorem, a na końcu dyrektorem. Rok temu odszedł na emeryturę.

Siostra Teresa pracuje u Pana…

Już nie. Teresa skończyła ekonomię i początkowo pracowała w spółdzielni mleczarskiej w Lubawie, ale gdy moja firma w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zaczęła się szybko rozwijać, to potrzebowałem pomocy kogoś z doświadczeniem. Teresa znała branżę i ludzi, dlatego rozpoczęła pracę u mnie. Jednak kiedy jej dzieci związały się z Gdańskiem, to chciała być bliżej wnuków. Skorzystała z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę i przeprowadziła się do nich.

Chyba jednak nie wszystkie dzieci związały się z Gdańskiem. Jedno z jej dzieci pracuje przecież u Pana. W Wolsztynie.

Rzeczywiście, jej najstarszy syn, Ireneusz Szczypski. Miałem z nim bardzo bliski kontakt, bo traktowałem go trochę jak młodszego brata, a trochę jak własnego syna. Zatem, gdy ukończył studia, to rozpoczął pracę u mnie i dzisiaj jest dyrektorem Wolsztyńskich Fabryk Mebli.

Spółdzielnia w Lubawie, o której rozmawialiśmy, a którą zakładał z kolegami Pański ojciec, upadła kilkanaście lat temu. Kupił ją Swedwood, należący do IKEA. Jest w tym coś symbolicznego: IKEA, której jest Pan aktualnie jednym z najważniejszych dostawców, kupuje zakład zakładany przez ojca.

Nie wykorzystuję tego w żaden sposób, ale często na różnych spotkaniach, w żartach, przypominam, że pierwszym zakładem, który IKEA kupiła w Polsce, była upadła spółdzielnia mojego ojca.

I ciągle jeszcze w tej lubawskiej spółdzielni Swedwood ma produkcję?

Gdy IKEA budowała nowy zakład po drugiej stronie Lubawy, to w budynkach spółdzielni zaprzestali działalności. Urząd miejski wystawił je na przetarg i kupiła to jakaś firma spod Warszawy, która niedługo potem upadła. W związku z tym ja postanowiłem je przejąć, chyba trochę z sentymentu do zakładu, który założył ojciec. Dzisiaj mieści się tam jeden z moich najmniejszych zakładów – PPUHiE Szynaka. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Janem Szynaka w rozdziale: W kinie w Lubawie