Branża

Dwa wesela i armia

Jan Szynaka.

Dwa wesela i armia

Rozmowa z Janem Szynaka, właścicielem Grupy Meblowej Szynaka, której początki sięgają 1957 r., kiedy to powstał mały zakład rzemieślniczy prowadzony przez ojca – także Jana.

Reklama
Banner targów IFFINA 2024 750x109 px

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej czwarty rozdział tego wywiadu. Trzeci rozdział można przeczytać tutaj: W kinie w Lubawie

Mówił Pan, że wakacje spędzał w warsztacie ojca. No, ale w końcu ludowa ojczyzna zapewniła Panu, biorąc do wojska, odpoczynek od stolarki. I to długi odpoczynek, całe dwa lata.

W wojsku byłem półtora roku i naprawdę odpocząłem od stolarki.

Co to była za jednostka?

Naziemna obsługa lotnictwa w Toruniu. To był dział techniczny, bo miałem napisane w dokumentach: branża drzewna, fachowiec. Wojsko stwierdziło, że taka osoba się im przyda, ale i tak musiałem przejść przez szkółkę. Przyznam się, że miałem wtedy nawet wysokie osiągnięcia sportowe, bo wcześniej grałem w piłkę nożną – w drużynach wtedy A-klasowych, dzisiaj byłaby to trzecia, czwarta liga. Największe boiskowe sukcesy odnosiłem w Bytowie. Wcześniej grałem w Gryfie Słupsk, w Błękitnych Motarzyno. Byłem naprawdę dobrym piłkarzem, nawet dostałem propozycję przejścia do Legii, ale miałem stały przydział w Toruniu, więc musiałem odmówić. Oprócz tego uprawiałem też lekką atletykę, przede wszystkim biegi, zwłaszcza na średnich dystansach. Brałem udział w zawodach międzynarodowych. No, ale trochę odbiegłem od tematu.

No właśnie, wracając zatem do Pańskiej służby wojskowej…

Początek przypadł na stan wojenny – 1982 rok.

To tylko współczuć. Na gorszy moment chyba nie mógł Pan trafić.

Był 1981 rok – ostatni rok nauki, a w kraju wszędzie odbywały się strajki. Kierowcy autobusów i pociągów protestowali, więc nie było nawet jak dojeżdżać do domu. A miałem powód, by często podróżować. Z obecną małżonką, Aliną, wtedy jeszcze narzeczoną, znaliśmy się od dwóch lat. Stan wojenny chyba tylko wzmógł sympatię między nami, bo jak wiadomo to, co zakazane, jest bardziej atrakcyjne. Niestety na każde przemieszczanie się między województwami trzeba było mieć specjalne zezwolenie milicji lub naczelnika miasta. Dobrze, że naczelnikiem Lubawy był wtedy ojciec mojej koleżanki z podstawówki, więc miałem łatwiej. Chociaż w pewnym momencie naczelnik stwierdził, że za często tam jeżdżę i przestał mi udzielać zgody.

Przestał Pan odwiedzać narzeczoną?

Trzeba było sobie jakoś radzić. Udawałem, że nie zaliczyłem roku i tak przedłużano mi legitymację szkolną, która w takim przypadku była ważna dłużej. Zawsze mogłem się wytłumaczyć, że wracam do szkoły. Jak żona, wtedy jeszcze narzeczona, odwiedzała mnie w Lubawie, to jakoś musiałem ją na pociąg odwozić, który miała tylko w nocy.

A godzina milicyjna?

No właśnie: od dwudziestej drugiej do szóstej rano była godzina milicyjna. Wyjeżdżałem więc przed dwudziestą drugą, a jak wracałem, to najpierw brudziłem błotem ręce i samochód, żeby wyglądało, że miałem awarię auta. Przeważnie jakoś się udawało. W 1982 roku wzięliśmy ślub…

Czyli trafił Pan do wojska już jako żonaty?

Tak, mieliśmy ślub w lipcu, a w październiku, zaraz po zaślubinach brata, musiałem stawić się do wojska. Pamiętam to dokładnie: w sobotę było brata wesele, a w poniedziałek żegnałem się z rodziną. Powiem szczerze, że przeżywałem wszystko: ślub brata i pobór do wojska. Z tego wrażenia nie pamiętam niedzieli. Wydawało mi się, że po sobocie od razu nastał poniedziałek. Czas spędzony w wojsku wspominam jako trudny. Pamiętam, jak 13 grudnia 1982 roku była rocznica wprowadzenia stanu wojennego i nikt w jednostce nie wiedział, co się może wydarzyć, dlatego noce spędzaliśmy z bronią pod poduszką.

Akt przekazania Janowi Szynaka prowadzenia zakładu rzemieślniczego, 14 lipca 1985 r.
Akt przekazania Janowi Szynaka prowadzenia zakładu rzemieślniczego, 14 lipca 1985 r.

Wasz rocznik oberwał w kość podwójnie: raz jako młode wojsko, czyli koty – od starszych żołnierzy i drugi raz – od kadry oficerskiej, która pewnie zrobiła wam dobre pranie mózgów. W końcu stanu wojennego nie wprowadzono dla zabawy, a Ludowe Wojsko Polskie miało stać na straży ludowej ojczyzny.

Byłem odporny na tę indoktrynację. Nie bardzo chciałem funkcjonować w ich różnych strukturach. Na szczęście dowódca kompanii mnie lubił i jako szef rady rodziców oddelegował do prac remontowych w jednej ze szkół podstawowych w Toruniu.

Na długo?

Spędzałem tam wszystkie popołudnia przez pół roku. Dzięki temu ominęła mnie część obowiązków w wojsku. No i częściej mogłem przyjeżdżać do domu. Żona była już wtedy w ciąży, więc mogłem jej zrobić niespodziankę niezapowiedzianą wizytą.

Wyszedł Pan z wojska i w kwietniu 1984 roku wrócił do warsztatu ojca.

Ojciec już wtedy trochę chorował, a ja z rodzeństwa jako jedyny zostałem w domu. Pojawiły się pytania: przejąć warsztat, czy może pracować gdzieś indziej, zwłaszcza, że ojciec bardzo dobrze mnie przygotował zawodowo. To był dosyć nerwowy okres. Było dużo spięć pomiędzy mną a ojcem. Na przykład jak zacząłem pracę w Jedności, czy w PGR-ze, a właściwie w tartaku, który istniał przy PGR-ze. Każdy miał swoje zdanie i nikt nie chciał iść na kompromis.

Pracował Pan jeszcze w Jedności i w PGR-ze?

Tak. Jednak ojciec tak długo naciskał, że w końcu odpuściłem. Przejąłem wszystkie jego kontakty, które miał w rzemiośle, w OPRF-ach. Już w 1985 roku, gdy leżał ciężko chory w szpitalu, to wykonywałem okna w kinie w Iławie i nadzorowałem całą pracę, bo mieliśmy wtedy pracownika i kilku uczniów. A jak wyszedł ze szpitala, to nie pojechał do domu. Pierwsze, co zrobił, to udał się do kina, by obejrzeć efekty mojej pracy.

I jak wypadły oględziny?

Powiem krótko: zdałem. Chociaż przyznam się, że był to dla mnie prawdziwy egzamin, jak wtedy, kiedy robiłem pracę mistrzowską. Tak zrobiłem solidnie większość wyposażenia prezesa olsztyńskiej Izby Rzemieślniczej, że dopiero cztery lata temu, kiedy to po 27 latach zmieniano tam wystrój, to zastąpiono je czymś innym.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Janem Szynaka w rozdziale: Pięć swetrów brak – pięć dni aresztu