Branża

Pięć swetrów brak – pięć dni aresztu

Rodzina w komplecie. Od lewej: córka Gabriela, Alina Szynaka, Jan Szynaka, córka Aleksandra, syn Michał, córka Anna, 2007 r.

Pięć swetrów brak – pięć dni aresztu

Rozmowa z Janem Szynaka, właścicielem Grupy Meblowej Szynaka, której początki sięgają 1957 r., kiedy to powstał mały zakład rzemieślniczy prowadzony przez ojca – także Jana.

Reklama
Banner targów IFFINA 2024 750x109 px

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej piąty rozdział tego wywiadu. Czwarty rozdział można przeczytać tutaj: Dwa wesela i armia

W 1985 roku Pański ojciec przegrał jednak ostatecznie walkę z chorobą i Pan, dwudziestoczteroletni wówczas młody człowiek…

To było dla mnie nie do uwierzenia. Wszystkie obowiązki spadły na mnie. Było bardzo ciężko. Dobrze, że wcześniej przez kilka lat miałem kontakt z rzemiosłem i rozliczeniami, bo pozwoliło mi to poradzić sobie w tej sytuacji. Kiedy przejąłem ojcowski zakład, to rozpocząłem pracę z dwoma uczniami. Moimi uczniami…

Przerwę Panu, bo interesuje mnie, czy może któryś z nich pracował później u Pana?

Jeden z tych uczniów jest u nas dzisiaj kierownikiem produkcji. To najstarszy pracownik w zakładzie. 1 lipca tego roku minęło mu trzydzieści lat pracy u mnie. Drugi uczeń nie dokończył nauki. To był syn rolnika i po dwóch latach wrócił na gospodarkę. A wracając do tematu, to musiałem znaleźć kogoś do pomocy, bo miałem wiele zamówień. Odnalazłem więc uczniów ojca, którzy poskładali już egzaminy czeladnicze i zaproponowałem im współpracę. Wiedziałem, że mogę na nich polegać, bo jak pracowałem w warsztacie ojca, to miałem z nimi codzienny kontakt. Z tego, co pamiętam, to chyba później złożyli u mnie egzaminy mistrzowskie.

Wspomniał Pan, że pierwszą samodzielną Pańską realizacją było kino w Iławie – kończył Pan tam to, co zaczęliście jeszcze wspólnie z ojcem.

Tak, po jego śmierci dokończyłem tam prace. Natomiast w stu procentach wykonanym tylko przeze mnie kinem był Lidzbark Welski. Zlecenie zajęło mi trzy lata.

Mówi Pan: trzy lata?

Trzy, a może nawet cztery.

Remonty kin były w takim razie bardzo fajnymi zleceniami: robota na dłuższy czas, nie trzeba się o nic martwić…

Faktycznie, były to duże prace, rzetelnie rozliczane, ale realizowaliśmy również zlecenia usługowe dla wielu odbiorców. Jednak przyszedł rok 1989 i trzeba było szukać pracy gdzie indziej. Wtedy byłem jeszcze na karcie podatkowej, czyli miałem zarejestrowane usługi, a nie produkcję.

No cóż, karta podatkowa miała swoje plusy. Ale miała i minusy.

Dokładnie. Nie można było na przykład zatrudniać więcej pracowników, niż było to w niej określone. A ja już wtedy miałem w planach budowę hali przy warsztacie obok domu. Firma dobrze prosperowała, więc kupiłem maszynę, chyba w Jarocinie. Pamiętam sytuację jak pracowaliśmy dla klienta, który zajmował się mechaniką samochodową. Miał swój warsztat i w rewanżu z jakichś starych części złożył dla mnie auto, fiata 125p.

Złożył Panu sprawny samochód ze starych części?

Tak, miał jakiś zdekompletowany samochód po taksówkarzu. Wstawił tam wszystkie części, których brakowało i auto było gotowe. Przejechałem nim pół Europy, zahaczając o Turcję i Istambuł. A fakt, że trzeba było wieźć ze sobą pół bagażnika zapasowych części – to już inna sprawa. Do odważnych świat należy.

Artykuł „Lew Przedsiębiorczości” poświęcony Janowi Szynace opublikowany w magazynie rzemiosła, kupiectwa i małej przedsiębiorczości „Super Kontakty”, styczeń 1998 r.
Artykuł „Lew Przedsiębiorczości” poświęcony Janowi Szynace opublikowany w magazynie rzemiosła, kupiectwa i małej przedsiębiorczości „Super Kontakty”, styczeń 1998 r.

Te podróże po Europie to – jak domyślam się – były typowo turystyczne wyjazdy, nie biznesowe, bo poza Lubawą i okolicami wtedy jeszcze Pańska firma nie działała?

Podróżowałem turystycznie, jednak miałem też jeden wyjazd handlowy. W tamtych czasach wielu Polaków wyjeżdżało biznesowo na Węgry, do Bułgarii, Istambułu czy Rosji. Nasłuchałem się od znajomych opowieści i powiem szczerze, że raz w życiu zdecydowałem się na taki handlowy wyskok. Nie żałowałem. Dało to naprawdę bardzo duży zysk. Tak duży, że z Istambułu musieliśmy wysłać paczkę do Polski, bo baliśmy się tyle przewieźć ze sobą. Przez to na granicy zabrakło nam pięciu swetrów i jugosłowiański celnik powiedział do nas: „Pięć swetrów brak – pięć dni aresztu”. Aż samochód mi rozkręcali, tak dokładnie szukali dolarów.

Ale nie znaleźli?

Nie.

A jak to właściwie było z tą wspomnianą przez Pana budową hali przy domu? To był rok 1989?

Tak. Kupiłem od sąsiada kawałek działki i wkopałem się w skarpę. Z zewnątrz nawet nie było widać, że coś tam się dzieje.

Chciał Pan budować z własnych środków czy z kredytu?

Z kredytu. Swoją drogą bardzo drogiego. Odsetki wynosiły chyba siedemdziesiąt osiem procent, a przeterminowane – sto dwadzieścia. W latach 1989-1990 to był prawdziwy kryzys. I trzeba było to przetrwać. Dzisiaj się mówi: „Kryzys, kryzys!”. A ja się pytam: „Co to za kryzys?”.

Pan przetrwał, ale ten kredyt drogo Pana kosztował…

Nie miałem za bardzo wyboru, bo potrzebowałem pieniędzy na rozbudowę zakładu. Kredyt był drogi, tak więc cały czas analizowałem swoją sytuację materialną. Ostatecznie stwierdziłem, że muszę go jak najszybciej spłacić. Sprzedałem wszystko, co miałem zbyteczne. Zostawiłem sobie tylko samochód i telewizor, by wiedzieć, co się dzieje na świecie. Całość pieniędzy przeznaczyłem na spłatę kredytu. I powiem szczerze, dopiero wtedy złapałem oddech. Siedemdziesiąt kilka procent w skali roku, mało kto by wytrzymał.

Zmiany polityczne i gospodarcze, które nastąpiły po 1989 roku nie kojarzą się zatem Panu zbyt miło?

Byłem wtedy młodym rzemieślnikiem, miałem dwadzieścia osiem lat. Myślałem: „będzie lepiej”. Nic bardziej mylnego. Ci, którzy zaczynali wtedy działalność, na przykład w branży budowlanej, dostawali dziesięć lat zwolnienia z podatku dochodowego. A dla tych, którzy już prowadzili firmy, niestety żadnych przywilejów nie było.

Tak Pana dotknęła ta sytuacja?

Denerwowała mnie ta sytuacja. Jednak patrząc na to wszystko z perspektywy lat, to nie żałuję. Wszystko inwestowaliśmy w firmę – kupowaliśmy nowe maszyny, remontowaliśmy stare. Stopniowo firma się rozwijała i zyskiwała renomę. A jak po kilku latach odwiedziłem tych, którzy zaczynali w 1989 roku – to zauważyłem, że u nich nic się nie zmieniło.

W ogóle nie inwestowali? Ani grosza?

Mówili: „A po co, skoro podatków się nie płaci”. No i niestety, już ich nie ma. Dziesięć lat szybko minęło, przyszły podatki do zapłaty i niestety nie potrafili się odnaleźć w nowej rzeczywistości.

A Pan się odnalazł. No właśnie: gdzie? Jeszcze w rzemiośle, czy już w biznesie?

Oprócz pracy zawodowej, działałem też społecznie w strukturach rzemiosła. Gdy po 1989 roku zlikwidowano obowiązkową przynależność do Izb Rzemieślniczych, to wiele organizacji się rozpadło. W Lubawie też zadawaliśmy pytania o przyszłość i sens wspólnego działania. Wtedy do cechu należało chyba z dwieście osób. Jednak w lubawskim cechu ludzie byli nieaktywni – należeli, bo taki był obowiązek. Burmistrz się zawsze dopytywał: „Czy to rzemiosło jeszcze istnieje?”.

A istniało jeszcze?

Zarząd lubawskiego cechu zadawał pytania, czy to się utrzyma i czy damy radę. A ja już wtedy miałem za sobą cztery lata działalności. Tak samo Krzysztof Ornowski z firmy Oristo. W związku z tym powiedziałem: „Nie po to mój ojciec i inni tworzyli samodzielność cechu, żebyśmy teraz mieli się poddać”. I wtedy ja, młody chłopak – dwadzieścia osiem lat – przejąłem zarządzanie lubawskim cechem. Zaktywizowałem tych ludzi i to nie tylko na płaszczyźnie rzemiosła, lecz również poza. Organizowaliśmy turnieje piłkarskie i inne imprezy sportowe. To był najmniejszy cech w województwie, ale najbardziej prężny, zwłaszcza, jeżeli chodziło o kształcenie uczniów. Jako starszy cechu wszedłem też do Zarządu Izby Rzemieślniczej w Olsztynie, a potem przez dwie kadencje byłem wiceprezesem odpowiedzialnym za kształcenie i oświatę. W Lubawie starszym cechu byłem cztery kadencje, a po mojej rezygnacji te obowiązki przejął Krzysztof Ornowski. Również przez dwa lata byłem członkiem zarządu Związku Rzemiosła Polskiego.

Chciało się Panu angażować w działalność w cechu? Po co? Za mało miał Pan swoich obowiązków?

Dla mnie bardzo ważne jest to, że pochodzę stąd, z Lubawy i staram się to na każdym kroku podkreślać. Nawet w tak drobnej sprawie jak rejestracje samochodowe. Pamiętam taką sytuację podczas zakupu w leasing samochodów do firmy. W związku z tym, że Europejski Fundusz Leasingowy miał siedzibę w Warszawie, to takie też były rejestracje. Bardzo mi się nie podobał ten fakt, że moje auta jeżdżą na warszawskich numerach rejestracyjnych, dlatego później, przy kupnie kolejnych samochodów, oprócz oczywiście ceny, zwracałem też uwagę, gdzie będą rejestrowane. Może niekoniecznie zależało mi, żeby były na iławskich numerach, ale przynajmniej na olsztyńskich, aby na początku było „N”. To przeze mnie pierwsza jednostka leasingowa czy kredytowa – już nie pamiętam – otworzyła tutaj oddział. Dzisiaj jest to już standardem, ale wtedy jeszcze tak nie było.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Janem Szynaka w rozdziale: Wiedeń w Lubawie