Branża

Ważne, kto zarządza

Jerzy Krzanowski, Nowy Styl.

Ważne, kto zarządza

Rozmowa z Jerzym Krzanowskim, wiceprezesem Zarządu, dyrektorem inwestycji i zakupów, współwłaścicielem Grupy Nowy Styl.

Reklama
Banner reklamowy reklamuj się w BIZNES.meble.pl listopad 2024 750x200

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej pierwszy rozdział tego wywiadu.

Pan i Pański brat, Adam, pochodzicie z niewielkiej miejscowości pod Krosnem…

Nie, nie, to było cały czas Krosno. Urodziliśmy się w Turaszówce, dzielnicy Krosna, która kiedyś, owszem, była wsią, ale od czasu, gdy to pamiętamy, należała terytorialnie do Krosna. Można powiedzieć, że urodziliśmy się w Krośnie, chociaż niewątpliwie na jego obrzeżach.

A właśnie, kiedy się urodziliście?

Adam w1966 roku, a ja – w 1970. Wie Pan, Krosno jest tak małym miastem, że…

Reklama
Banne 300x250 px Furniture Romania ZHali Imre

No, kiedyś było miastem wojewódzkim. Wprawdzie przez niespełna ćwierć wieku, ale jednak.

Tak, ale wielkość tego miasta została taka sama, prawda. Przy czym dzisiaj miasto świetnie się rozwija. Niech Pan zwróci uwagę, że spośród miast, które kiedyś były miastami wojewódzkimi, a w roku 1999 utraciły ten status, Krosno aktualnie pod względem rozwoju plasuje się w czołówce. Inne miasta nie mają już tej kondycji, jaką ma Krosno.

Pewnie w jakimś sensie jest to zasługą Grupy Nowy Styl?

Wie Pan, to nie jest tylko kwestia naszej firmy. Oczywiście ważne było, jaki miało się biznes – czy był to biznes, który bardziej się zwijał, czy biznes, który rósł. Są przykłady firm: Fabos – który upadł, Delphi – kiedyś fabryka amortyzatorów, a dzisiaj… Nie pamiętam, jak się nazywają ci Chińczycy, ale fabryka do dzisiaj funkcjonuje. Goodrich, który jest nowym przedsięwzięciem w Krośnie. Gdzieś tam WSK przetrwało, ale bardziej na gruzach WSK powstały inne firmy, typu właśnie Goodrich. Trochę szkła dookoła.

ZOBACZ TAKŻE: Ten biznes to ciągłe zmiany

Ale w Krośnie nieważne jest, kim i czym się zarządza, ale kto tym miastem zarządza. To, że ma Pan biznes dookoła i że to wszystko w miarę jakoś funkcjonuje – to jedno, ale to, jak miasto wygląda – to już zależy od gospodarza w mieście. Bo jak nie ma gospodarza, który potrafiłby w odpowiedni sposób ściągać środki unijne, zrobić odpowiednią infrastrukturę, to miasto będzie wyglądało zupełnie inaczej. Pan był wcześniej w Krośnie?

Przyznaję się, że nie. Wstyd mi z tego powodu bardzo, ale nie będę zmyślał, kiedy niby i w jakich okolicznościach byłem tutaj wcześniej.

No właśnie, jak Pan dzisiaj przejedzie przez Krosno i wjedzie Pan główną obwodnicą – dzisiaj już nawet trudno nazwać ją obwodnicą, bo biegnie prawie środkiem miasta, to zobaczy Pan, jak potężne remonty są robione. Dodatkowe mosty, wiadukty. Proszę zobaczyć rankingi. W niejednym rankingu, nawet bez podziału na miasta duże, średnie i małe, Krosno plasuje się w pierwszej dziesiątce pod względem jakości życia, ale i wielu innych kryteriów.

Rodzice Panów pracowali w Hucie Szkła w Krośnie, prawda?

Tak jest, oboje rodziców. Mama pracowała jako planistka, a tata był kierownikiem produkcji… Na jakiej części dokładnie… Chyba na szkle technicznym, w każdym razie – nie na ręcznym.

To była jedna z najlepszych, najbardziej znanych polskich hut szkła, której sława wykraczała daleko poza granice Polski, z tradycjami sięgającymi jeszcze chyba lat dwudziestych ubiegłego wieku.

Tak, tak. Do dzisiaj funkcjonuje, ale funkcjonuje jak funkcjonuje. Teraz, gdy syndyk się za to zabrał, to funkcjonuje lepiej, ale ta prywatyzacja krośnieńskiej Huty Szkła nie była najlepszym przykładem prywatyzacji w Polsce.

Do 1990 roku Huta Szkła w Krośnie była przedsiębiorstwem państwowym. A czy w Panów rodzinie były jakieś tradycje prywatnej działalności gospodarczej, jakiegoś rzemiosła?

Nie było.

Może dziadkowie, pradziadkowie?

Nie, nie. Jak mieliśmy po kilkanaście lat, to była próba uruchomienia przez ojca prywatnego biznesu, zresztą inspirowana trochę przez nas…

Chodziło o lodziarnię?

Tak.

Ale pierwsze pieniądze zarobiliście Panowie u wujka, który był w Krośnie rzeczoznawcą w PZU?

Czy to były pierwsze pieniądze? Pewnie jedne z pierwszych. Na pewno były to fajne pieniądze, bo robienie zdjęć i wywoływanie tych zdjęć to było nasze hobby. W domu, w łazience na górze mieliśmy zrobioną ciemnię i mogliśmy tam wywoływać zdjęcia, oczywiście metodą tradycyjną. To było typowo amatorskie hobby. Nawet w pewnym momencie zaczęliśmy bawić się w kolory, tylko z tymi chemikaliami już nie było tak prosto. Natomiast rzeczywiście mieliśmy wujka, który likwidował w PZU szkody, on wtedy pracował na ryczałcie, nie potrzebował za te zdjęcia żadnych faktur, żadnych rachunków – tak czy inaczej musiał komuś to zlecać i zapłacić – i powiedział: „Jak chcecie dorobić – bardzo proszę, płacę tyle i tyle, mogę wam to zlecać”.

Dużo mieliście Panowie tych zleceń? Biorąc pod uwagę, że były to lata osiemdziesiąte, gdy samochód w Polsce stanowił jednak duży luksus i nie każdego było stać na jego zakup, to zapewne niewiele.

Wbrew pozorom tych zleceń było sporo, bo do każdego samochodu trzeba było wykonać ileś tam zdjęć i myśmy mogli, po godzinach, dorobić całkiem ładne pieniądze.

Panowie wtedy uczęszczaliście jeszcze do szkoły. Podstawowej? Średniej?

To była chyba jeszcze podstawówka. Końcówka podstawówki. Na pewno to była podstawówka jeszcze.

Rodzice nie mieli nic przeciwko, że zamiast odrabiać lekcje biegaliście fotografować rozbite samochody?

Nie. Myśmy nigdy nie mieli takiego kłopotu z rodzicami, że oni nas jakoś mocno próbowali naciskać: „Róbcie to, róbcie tamto”. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nie mieli z nami żadnych problemów wychowawczych, więc robiliśmy tak naprawdę to, na co mieliśmy ochotę.

Zarabialiście zatem Panowie jakieś mniejsze, większe, ale raczej chyba, mimo wszystko, drobne pieniądze…

To nie były takie całkiem drobne pieniądze. Jak dla nas to już były całkiem fajne pieniądze. Ja już oczywiście nie pamiętam dokładnie, czy to było przed czymś, czy po czymś. Czy to już był etap komputerów, bo kupiliśmy kiedyś pierwszy komputer – Atari, może Pan pamięta?…

A jakże – pamiętam. Ja jestem rocznik 1968, a zatem urodziłem się – to może niezbyt szczęśliwe określenie – dokładnie pośrodku między Panami.

To rzeczywiście pamiętamy obaj te czasy. Potem kupiliśmy Commodore 64, 128. Pierwszy komputer kupiliśmy, pouczyliśmy się trochę programować. Potem sprzedaliśmy. Zarobiliśmy pieniądze, kupiliśmy kolejny. Takich biznesów trochę było, kupowanie sprzętu w Peweksie, przekazywanie go do komisów. Coś przywiozło się z Berlina Zachodniego, no bo Turcja była już w szkole średniej, trochę później. To były takie etapy. Te zdjęcia były na początku i one dawały fajną kasę. Szczególnie, jak cały sprzęt już masz, masz ciemnię, którą wykorzystujesz, kuwety i tak dalej, to jaki to problem – chwilę popracować i wywołać?

A jakie mieliście Panowie wtedy aparaty fotograficzne? Smienę? Zenita? Prakticę?

Zenit na pewno, Praktica – też.

Mój pierwszy aparat, który zresztą dostałem na pierwszą komunię, to była Smiena.

Oczywiście, była wtedy Smiena, ale myśmy chyba zaczynali od Zenita, a potem była Praktica…

Całkiem niezły, niemiecki aparat fotograficzny. Rzecz jasna pochodzący z tych właściwych Niemiec, czyli z NRD. Rozumiem, że ten biznes, zarabianie pieniędzy spodobało się Panom i namówiliście rodziców, żeby otworzyli wspomnianą już przed chwilą przez Pana lodziarnię.

Tak, zresztą Pan chyba zna tę historię. Wszystko oparło się o kolegę ojca, który powiedział, jak przerobić pomieszczenia, by dostać pozwolenie na wyrób i sprzedaż lodów, a potem ten sam sanepid tego pozwolenia nie dał. I nie wiadomo, na ile on miał na to wpływ, a na ile była to jakaś jego brudna robota. W każdym razie tak to się skończyło. Nieciekawie, bo zostaliśmy w domu, który miał dwie kondygnacje.

ZOBACZ TAKŻE: Jesteśmy autentyczni

Dolną kondygnację, na której wcześniej mieszkaliśmy, przerobiliśmy na lodziarnię, a przenieśliśmy się z mieszkaniem na górę. I potem, niestety, była taka historia, że były tam jakieś lamperie wymalowane, wszystko przygotowane pod lody i jak chciało się to zmienić, to było trochę drapania tych ścian i likwidacji próby kapitalistycznej aktywności z czasów komuny.

Czym sanepid uzasadnił odmowę wydania pozwolenia?

Ten facet chyba nie wytrzymał, że nagle jego kumpel, czyli nasz ojciec, będzie zarabiał większe pieniądze. Bo skoro on był szefem sanepidu i najpierw wszystko uzgodnił, powiedział, co trzeba zrobić, a potem, ni stąd, ni zowąd okazało się, że on nie wydał na to zgody, to jak to inaczej traktować?

I tak z lodów trzeba było zrezygnować… Później jeszcze, w szkole średniej, sprowadzał Pan komputery z zagranicy…

Tak, jeździło się wtedy do Berlina Zachodniego, do Turcji. Cztery razy byłem w Turcji i też niezła była kasa z tych wyjazdów. Jak jeździłem do Turcji, a to był początek roku 1988, to na każdego dolara zarabiało się dolara netto. Czyli jak wziąłem siedemset dolców, to zarabiałem na czysto drugie tyle. To była wtedy kupa pieniędzy.

Paszport Jerzego Krzanowskiego – pieczątki kontroli granicznej, znaczki opłaty skarbowej.
Paszport Jerzego Krzanowskiego – pieczątki kontroli granicznej, znaczki opłaty skarbowej.

Średnia płaca w Polsce – oczywiście nie po kursie oficjalnym, ale rynkowym – wynosiła wtedy jakieś dwadzieścia-trzydzieści dolarów. Może trochę więcej.

Tak mniej więcej, bo zależało to jeszcze od tego, jaka to była robota. Pamiętam, że wtedy pożyczaliśmy pieniądze wszędzie, by nazbierać te siedemset dolarów i wyjechać. Wyjazd był przez Budapeszt, bo wtedy nie było problemów w Malevie, by kupić nadbagaż. Wiadomo, że wszędzie są limity bagaży, tylko, że na przykład w Locie można było kupić maksymalnie 50 kilogramów. Na tej trasie Warszawa-Istambuł wszyscy wieźli ekstra towar.

To skąd, w takim razie, ten Malev?

Węgrzy nie byli tacy przedsiębiorczy i dlatego w Malevie nie było problemu, oni nie ograniczali tego, bo ilu tam tych Polaków leciało. I rzeczywiście, lecąc tamtędy można było tego towaru przywieźć więcej. Niektórzy z kolei stosowali taką metodę, że zostawiali ten towar na miejscu i Jugosłowianie albo Turcy wysyłali to w postaci paczek.

I rzeczywiście wysyłali? Wie Pan, wydaje mi się to jednak dość ryzykownym pomysłem. Zaufanie – zaufaniem, ale…

Zawsze wysyłali. Nie było nigdy tak, że nie wysłali. Tylko był jeden problem. Otóż najważniejszą rzeczą, jak się tam kupowało, było to, by każdą rzecz bardzo dokładnie obejrzeć, sprawdzić, czy nie ma tam jakiejś wady. Dżinsy, nie dżinsy, jakieś koszule bawełniane. Bo sprzedawcy, chcąc pozbyć się towaru uszkodzonego, częściowo podmieniali ten towar i wysyłali w paczkach do Polski. No i co wtedy mogłeś? Udowodnij mu, że to on zrobił. Reklamacji nie mogłeś złożyć, bo to wszystko było nielegalne.

To były też czasy, gdy trzeba było mieć paszporty, wizy…

Tak, tak.

Pewnie to też była dodatkowa trudność?

Tak, ale z paszportem nie było problemu, gdy chodziło się do szkoły, do momentu, gdy nie skończyło się dziewiętnastu lat. Wtedy ten paszport można było mieć w miarę swobodnie. Myśmy jeszcze wtedy dodatkowo mieli znajomego, który był szefem wydziału paszportów w Krośnie. Natomiast problem pojawiał się, gdy kończyło się dziewiętnaście lat. Trzeba było wtedy zdać paszport bądź okazać zaświadczenie, że dostało się na studia – wtedy go zwracali. To była kwestia wieku poborowego – te dziewiętnaście lat. Jeżeli bym się na studia nie dostał, to tego paszportu by mi nie przedłużyli.

Wie Pan, ja oczywiście doskonale pamiętam tę sytuację, ale dla kogoś, kto przyzwyczajony jest do tego, że do wielu krajów europejskich jedzie dzisiaj bez paszportu, to, o czym Pan teraz opowiada, brzmi jak science fiction.

Pewnie tak. Ja taką historię miałem, że gdy kończyłem dziewiętnaście lat, a to był luty 1989 roku, to powinienem był oddać ten paszport. A ponieważ miałem tego wspomnianego znajomego, to powiedział: „Dobra, ja ci ten paszport zostawię, ale jak ty gdzieś wyjedziesz i na dłużej zostaniesz, to ja będę miał kłopoty, bo to od razu wyjdzie”. Oczywiście nie zrobiłem mu tego, później dokończyłem szkołę, dostałem się na studia i przyniosłem mu zaświadczenie. Powiedziałem, że ja na jakiś czas wyjadę, ale wtedy to już nie było dla niego problemem.

Pan ukończył technikum gastronomiczne w Iwoniczu-Zdroju. Skąd ten Iwonicz-Zdrój?

To była najbliższa miejscowość, w której takie technikum było. A wybrałem takie technikum dlatego, że szukałem szkoły, w której nie musiałbym zbyt wiele robić, po to, by mieć czas na robienie interesów. I rzeczywiście tak było, bo ja miałem opuszczonych ponad dwieście godzin w każdym semestrze.

Ile?!

Tak, ponad dwieście godzin. Wie Pan, ja w szkole podstawowej byłem i cały czas zresztą jestem teraz umysłem matematycznym, ścisłym. Jeździłem po olimpiadach z matematyki, z fizyki z niezłymi wynikami i cały czas byłem przygotowany do technikum elektronicznego. Pamiętam, że technikum elektroniczne było w Turaszówce, niedaleko domu. I tam miałem iść. Powiedziałem swojej wychowawczyni, która była akurat od fizyki, czyli przedmiotu, z którego dobrze rokowałem, że chcę do technikum gastronomicznego. Powiedziała: „Jurek, to przyjdź z mamą, bo ja chcę z twoją mamą porozmawiać”. Mama przyszła, próbowały, próbowały mnie odwieść, ale nic.

Skończył Pan technikum gastronomiczne i zdał Pan na Politechnikę Świętokrzyską…

Nawet nie zdałem na te studia, bo tam był konkurs świadectw. Wszędzie się zdawało język polski. Ja się nie bałem matematyki czy fizyki, ale pomyślałem: „Po co mam zdawać egzaminy, skoro można się dostać bez egzaminu”. Poszedłem na tę Politechnikę Świętokrzyską. Z kolegą, z którym, zresztą do dziś się znamy…

A na jaki wydział?

To trochę dłuższa opowieść. Widzi Pan, ja w papierach miałem wpisane budownictwo – tak trochę przez przypadek, ale potem się okazało, że wszedłem z tymi swoimi papierami do dziekanatu elektrotechniki. I kobieta z tego dziekanatu mówi mi, że popełniłem błąd, że to nie jest tutaj. A ja jej: „Nie, nie, to ja na podaniu zrobiłem błąd, bo chcę iść na elektrotechnikę”. I złożyłem na tę elektrotechnikę papiery. Pani zobaczyła, skąd jestem i mówi: „A, to pan jest z Krosna”. Ja mówię: „Tak, z Krosna”. „Wy tam szkło macie ładne”. „Tak, nie ma problemu. Jak się dostanę, to przywiozę, co trzeba. Rodzice tam pracują. No, tata już nie żyje, ale mama pracuje, nie ma problemu”.

Ale po co te prezenty, skoro nie było tam egzaminu, tylko konkurs świadectw?

No właśnie. Kobieta trochę się pośmiała, ale rzeczywiście tak było, że jak zadzwoniłem kilka dni później do dziekanatu, podałem nazwisko i zapytałem, czy się dostałem, to pani na to, nawet nie sprawdzając: „No przecież jak żeśmy obiecali, to żeśmy obiecali”. Ja i tak bym się tam dostał, ale to taka anegdota.

A to szkło ostatecznie Pan wręczył pani z dziekanatu?

Kilka dni później rzeczywiście pokazałem się w dziekanacie z jakimś szkłem w torbach. Kobiety nie mogły uwierzyć, śmiały się, mówiły, że one żartowały. Ale oczywiście zostawiłem to szkło w formie jakiegoś takiego prezentu. Pamiętam też jak dzisiaj, że dzień przed wyjazdem do Izraela, czyli 24 lipca 1989 roku, dostałem zawiadomienie, że został mi przyznany akademik Bartek.

Po co Panu był ten akademik, skoro w planach miał Pan wyjazd?

Wcale o niego nie aplikowałem. Zresztą tam było wtedy o akademik strasznie trudno. Panie chciały się po prostu odwdzięczyć, przyznając mi akademik. Potem wysłałem im z Izraela kartkę, że wyjechałem zagranicę i jednak na studia nie wrócę.

Adam, Pański brat, w tym czasie studiował na AGH w Krakowie…

Tak, moje technikum było czteroletnie, a jego pięcioletnie, zatem wtedy był na trzecim roku geodezji na Akademii Górniczo-Hutniczej.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Jerzym Krzanowskim w rozdziale: Na dwa etaty w Izraelu