Branża

Sztuką jest dobrze wydać

Piotr Voelkel.

Sztuką jest dobrze wydać

Rozmowa z Piotrem Voelkelem, przedsiębiorcą, promotorem polskiego designu, mecenasem wielu projektów kulturalnych i edukacyjnych, współwłaścicielem Grupy Kapitałowej Vox.

Reklama
Banner targów IFFINA 2024 750x109 px

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Od Napoleona do Kobylina

Pańska babcia przed drugą wojną światową prowadziła sklep i warsztat z rowerami w Kobylinie…

Babcia przed wojną była jedną z bogatszych kobiet w okolicy: miała sklep, małą fabrykę, montownię rowerów. To był prosty, ale skuteczny pomysł: kupowała całe wagony części z Niemiec. Tam były nowoczesne fabryki, ale droższa niż w Polsce robocizna. Zmontowany w Kobylinie rower miał niemiecką jakość i niższą cenę. Babcia wygrywała przetargi na dostawy rowerów dla poczty, policji, wojska i sprzedawała je z wielkim sukcesem w swoim sklepie. Rower kosztował wtedy 120 zł.

Czyli równowartość dobrej pensji. Robotnik zarabiał wtedy przecież osiemdziesiąt-sto złotych, bardziej wykwalifikowany – powyżej stu złotych.

Tak, urzędnik na poczcie zarabiał sto dwadzieścia złotych.

Czyli dokładnie tyle, ile kosztował rower Pańskiej babci.

Tak. Babcia jako jedna z pierwszych wprowadziła sprzedaż na raty. Ludzie spłacali przez rok po 10 zł miesięcznie. Znalazłem kiedyś księgi z tymi zapiskami. To był spory biznes, babcię było stać na dobre auto, dom w Poznaniu. Wojnę spędziła w Warszawie pod zmienionym nazwiskiem, brała udział w Powstaniu Warszawskim i do Kobylina wróciła w 1945. Uruchomiła ponownie warsztat i sklep, ale już na dużo mniejszą skalę. Komuna skutecznie oskubała ją z resztek majątku.

Jakimś domiarem?

Nie. Przybywało ograniczeń, kolejne przepisy, obciążenia. Dziadka pod błahym pretekstem zamknęli w więzieniu.

Podobno charakter państwa poznaje się po tym, jacy ludzie siedzą w więzieniach.

Tak, przypadek dziadka był przykładem komunistycznego bezprawia. Babcia miała więcej szczęścia, dostała odznaczenie za udział w Powstaniu Wielkopolskim. Miała trochę przedwojennych oszczędności, trochę złota, dolarów i dobrego majstra, który prowadził warsztat i sklep.

Przecież handel walutą i złotem był po wojnie zabroniony. Ustawa z 28 października 1950 roku o zakazie obrotu walutami i złotem przewidywała za handel bardzo restrykcyjne kary, z karą śmierci włącznie.

Babcia nie handlowała walutą, czasami płaciła nią za usługi, np. lekarzowi. Żyła spokojnie, bo funkcjonował warsztat oraz sklep. Sytuacja skomplikowała się, gdy zmarł majster. Babcia poprosiła mnie wtedy o pomoc. Spędziłem u niej wakacje.

A Pan jest który rocznik?

1951. W tym babcinym warsztacie nauczyłem się toczyć, naprawiać rowery, centryfugi, pierwsze motorowery. Póki mogłem, to pomagałem. W końcu babcia przeszła na emeryturę.

Ale cały czas mieszkała w Kobylinie?

Tak.

I Pan też się urodził w Kobylinie?

Nie, ja się urodziłem w Oleśnie na Śląsku, bo ojciec po skończeniu weterynarii dostał tam pierwszą pracę. Znał dobrze niemiecki, a tam wielu chłopów mówiło tylko w tym języku, mimo że czuli się Polakami. Później rodzice wrócili do Wielkopolski, do Krotoszyna, a to było tylko 15 km od Kobylina. Do dziadków jeździłem często rowerem.

Krotoszyn to też była wtedy niewielka miejscowość?

Powiatowe miasto, mieszkaliśmy na jego obrzeżu przy lecznicy dla zwierząt.

Pański ojciec był weterynarzem. A kim była Pańska matka?

Mama była z wykształcenia ekonomistką. Skończyła Akademię Handlową w Poznaniu, ale zanim wyrosłem, zajmowała się domem i dziećmi. Ojciec utrzymywał dom, a mama poszła do pracy, jak zacząłem studia. Mieliśmy fajny dom, bo mama była osobą z wyobraźnią, z fantazją. Dbała, żebyśmy czytali dobre książki i umiała odłożyć na ciekawe wakacje.

Dyplom uznania przyznany Juliannie Bujakiewicz, babci Piotra Voelkela, 1947 r.
Dyplom uznania przyznany Juliannie Bujakiewicz, babci Piotra Voelkela, 1947 r.

Przerwę Panu na moment. W którymś z wywiadów przyznał Pan, że Pańska mama mawiała: „Nie sztuką jest zarobić, sztuką jest dobrze wydać”. Mówię o tym, ponieważ tak się składa, że moja mama często przywoływała powiedzenie: „Nie ten bogaty, co dużo zarabia, ale ten, co mało wydaje”. To w sumie dość podobne podejście.

Bliskie, tak. To jest w jakimś sensie ogólniejsza kwestia, że nasze poczucie dostatku nie bierze się z dochodów, tylko z tego, czy mamy rozsądne, wyważone oczekiwania. Pracując w teatrze, zarabiałem trzy tysiące i nie czułem się biedakiem.

Trzy tysiące w połowie lat siedemdziesiątych to nie były takie złe pieniądze.

Wie Pan, żona w oświacie zarabiała trzy i pół tysiąca.

Ale przypomnę Panu powiedzenie z tamtych lat: „Czy się stoi, czy się leży – dwa tysiące się należy”.

Tak, ale w tym powiedzeniu chodziło o niewykwalifikowanych robotników. Ja byłem po studiach, pracowałem też znacznie więcej niż osiem godzin, miałem sporą odpowiedzialność. Ojciec jako lekarz powiatowy zarabiał dwanaście tysięcy.

Powiedział Pan, że do Kobylina jeździliście rzadko. Ale jakiś obraz tego miasteczka zachował Pan chyba we wspomnieniach?

Mamie Kobylin kojarzył się z wszystkim tym, czego na prowincji nie lubimy. Z sąsiadkami w oknach, które całymi dniami obserwują innych, plotkami, brakiem perspektyw, życia kulturalnego. Moje wspomnienia z tego miasteczka były inne, pierwsza samodzielna praca, pierwsze zarobione w warsztacie i na sprzedaży złomu pieniądze. Serdeczność babci i dziadka. Obserwujące każdy mój ruch sąsiadki nie robiły na mnie jeszcze takiego silnego wrażenia, choć czułem ich oczy na plecach.

Wszystko było widoczne jak na przysłowiowej patelni?

Tak. To oczywiście miało swoje zalety, bo dawało tym ludziom poczucie bezpieczeństwa, wszyscy wiedzieli wszystko o innych, ale z drugiej strony było irytujące, zwłaszcza jak się słyszało komentarze, tkwiącą w nich niechęć, zawiść.

Nawet do Pana, który tam nie mieszkał, a jedynie co jakiś czas przyjeżdżał?

Miałem większy dystans. Mama tam żyła na co dzień. Źle znosiła brak swobody. Marzyła o dużym mieście. Po wojnie szczęśliwa zaczęła studiować w Poznaniu, gdzie były teatry z Solskim i wieloma sławnymi aktorami, filharmonia, opera, wielu młodych, inteligentnych ludzi i entuzjazm po strasznej wojnie. Mama kochała wielki świat i „zakaziła” nas tą fascynacją.

A echa poznańskiego czerwca 1956 roku dotarły na prowincję?

Ja miałem wtedy 5 lat. Nic nie pamiętam. Później obserwowałem, jak ojciec słuchał Wolnej Europy i jak przeżywał komunę.

Dziadkowie, rodzice, ale przecież był jeszcze wuj, który był przedstawicielem na Polskę szwajcarskiego Sulzera, a który odwiedzał rodziców…

Nie tylko Sulzera. On przechodził różne koleje losu. Najpierw pracował w polskim Ministerstwie Handlu Zagranicznego, był attaché handlowym w Indiach i tam nadzorował różne, duże kontrakty, bo to był czas, gdy Polska eksportowała do Indii silniki okrętowe, traktory, różne przemysłowe produkty. A potem rzeczywiście wylądował u Sulzera, jako przedstawiciel na Polskę i to był okres jego finansowej świetności.

Jak odwiedzał Pańskich rodziców to „przywoził ze sobą” wielki świat?

Lubiliśmy go odwiedzać, gdy były targi w Poznaniu. Pachniało wielkim światem, stoiska wielu państw, pełne miasto zagranicznych samochodów, a na stoisku Sulzera dobre papierosy, koniaki i szwajcarskie, słynne scyzoryki z logo firmy.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Piotrem Voelkelem w rozdziale: Zepsuty bezpiecznik wróży przyszłość