Branża

Zepsuty bezpiecznik wróży przyszłość

Piotr Voelkel z nagrodę w konkursie „Ten, który zmienia polski przemysł”, 2015 r.

Zepsuty bezpiecznik wróży przyszłość

Rozmowa z Piotrem Voelkelem, przedsiębiorcą, promotorem polskiego designu, mecenasem wielu projektów kulturalnych i edukacyjnych, współwłaścicielem Grupy Kapitałowej Vox.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Sztuką jest dobrze wydać

Studiował Pan odlewnictwo na Politechnice Poznańskiej. Przyznam szczerze, że zastanawiałem się, skąd się wzięło to odlewnictwo w Pańskiej biografii, ale domyślam się, że to pokłosie pracy w rowerowym warsztacie babci w Kobylinie.

Był taki serial westernowy „Bonanza”…

Był, a jakże, też go pamiętam.

No właśnie. I telewizor, który mieliśmy w domu – stosunkowo wcześnie, w okolicy nie za dużo było jeszcze wtedy tych telewizorów…

Czarno-biały czy już kolorowy?

Czarno-biały. I ten telewizor się zepsuł. Dramat: za chwilę ma się zacząć „Bonanza”, a telewizor martwy. Miałem wtedy może jedenaście lat, ale zdjąłem obudowę i zacząłem przeglądać tę plątaninę lamp i kabli. Odkryłem, że przepalony jest jeden z bezpieczników. Wymieniłem go i telewizor ruszył. Wtedy rodzice uznali, że będę inżynierem. Tak już zostało i wylądowałem na politechnice w Poznaniu.

A w którym roku zaczął Pan studia?

To był rok 1969.

Jakieś komentarze po studenckich protestach w marcu 1968 roku pobrzmiewały jeszcze w Poznaniu?

Większość młodych miała strasznego kaca i czuła, że komuna nas wplątała w swoje brudne sprawy, że nie mamy wielu obywatelskich praw i swobód. Małym obszarem wolności były kluby studenckie. Zacząłem pracę w klubie Pod Maskami. To był klub studencki w damskim internacie, a ja mieszkałem wtedy dwieście metrów od tego akademika i tam założyłem swój Klub Dobrej Płyty. Pożyczałem płyty i gramofon od zamożnego kolegi z roku i puszczałem dziewczynom płyty Led Zeppelin, Jimi Hendrixa, Cream. Wszystko najnowsze, przywiezione z Gdyni od marynarzy.

Uprzedził Pan moje pytanie, bo właśnie chciałem spytać, skąd w PRL-u płyty z najnowszą muzyką z Zachodu?

Kolega miał zamożnych rodziców. Produkowali pocztówki i kartki na różne okazje i sprzedawali je w małych, prywatnych sklepikach. Finansowali jego hobby. Kupował płyty w komisach, jeździliśmy na bazar do Gdyni, gdzie były produkty z całego świata: kawa, guma do żucia, zagraniczne papierosy, sardynki, ciuchy.

Ale ceny zachodnich płyt były w walucie wymienialnej, której przelicznik był wtedy taki, że za pensję można było kupić… No właśnie, ile? Dwadzieścia? Trzydzieści dolarów? Czyli za pensję można było pewnie kupić góra kilkanaście płyt.

Tak, ale to byli zaradni, bardzo bogaci na tamte czasy ludzie. Piękny dom w centrum miasta.

Dla Pana i Pańskiej późniejszej kariery przełomowym momentem było spotkanie ze Sławomirem Pietrasem, wówczas – dyrektorem opery we Wrocławiu.

Poznaliśmy się w Poznaniu. Ja wtedy pracowałem w klubie Od Nowa, który organizował między innymi specjalne premiery studenckie w operze. To był świetny pomysł. Mieliśmy tańsze bilety, a przed operą występował Pietras i opowiadał kilkanaście minut o czekającym nas spektaklu. Sławek był bardzo lubiany w środowisku i chętnie przyjeżdżał do Poznania. Po tych premierach z grupą przyjaciół piliśmy wódeczkę, gadaliśmy, poznaliśmy się bliżej. On zasugerował mi, że po studiach powinienem zostać szefem technicznym w teatrze, gdzie swoje kompetencje techniczne i organizacyjne połączę z zainteresowaniem kulturą i sztuką. Zaproponował mi, żebym przeniósł się na Politechnikę we Wrocławiu i przez rok miał praktykę w Operze Wrocławskiej. Tam mogłem zobaczyć, jak przygotowuje się premierę, dekoracje, kostiumy i jak codziennie wieczorem ustawia się dekoracje.

A rzeczywiście Pan się przeniósł do Wrocławia?

Tak. Z radością. Wrocław był niezwykle żywym, europejskim miastem.

Wie Pan, aż trudno mi uwierzyć, że Wrocław, który jeszcze niedawno nazywał się Breslau i którego mieszkańcy po 1945 roku to była ludność napływowa, przede wszystkim z centralnej Polski oraz z kresów, a rodowici wrocławianie po wojnie wyjechali mniej lub bardziej dobrowolnie, był takim europejskim miastem.

To było miasto z oddechem, po części dlatego, że zasiedliła je inteligencja z Lwowa, w tym także przedstawiciele dobrej, lwowskiej szkoły matematyki.

Powiedziałbym raczej: resztki tej inteligencji. Większość zginęła albo z rąk niemieckich, albo sowieckich.

Owszem, to były resztki inteligencji, ale ci ludzie nadawali ton. Na Politechnice Wrocławskiej były kompletnie inne relacje między studentami a profesorami – bardziej partnerskie, sympatyczne, otwarte, większy luz. Z kolei Uniwersytet Wrocławski miał wtedy matematykę, chyba najlepszą w Polsce, a to byli lwowscy matematycy. Przeniosłem się do Wrocławia, nie wiedząc, jak dalece zmieni się moje studenckie życie, ale z przekonaniem, że warto spróbować w teatrze i poznać kulisy, techniczne zaplecze. Wkrótce też zacząłem pracować w klubie Pałacyk.

Piotr Voelkel z ekipą Polskiego Teatru Tańca, lata 70.
Piotr Voelkel z ekipą Polskiego Teatru Tańca, lata 70.

Jakie to były lata?

Trzeci i czwarty rok moich studiów. Praktykowałem w operze, pracowałem w klubie studenckim, byłem szefem organizacyjnym festiwalu Dni Muzyki Starych Mistrzów.

Miał Pan na to czas? Dawało się pogodzić z nauką?

Tak. Politechnika to studia, które nie wymagają kucia. Wystarczy rozumieć, a to zajmowało mi mało czasu.

Co należało do Pana obowiązków jako szefa technicznego w operze?

Nie byłem szefem technicznym opery. Miałem prawo mu towarzyszyć przy przygotowywaniu premiery, uczestniczyć w spektaklach, oglądać, jak się montuje dekoracje, czyli całe kulisy teatru. Poznawałem tajniki oświetlenia, miałem prawo chodzić po pracowniach, przyglądać się, jak powstają dekoracje, kostiumy, peruki, buty. Miałem przepustkę do opery i każdą wolną chwilę tam spędzałem.

Z operą jeździł Pan po świecie?

Nie, z operą nigdzie nie jeździłem. Wszystko się zmieniło po powstaniu Teatru Tańca w Poznaniu. Spotkałem Sławka Pietrasa na dworcu, gdy jechał do Poznania na rozmowę z Conradem Drzewieckim. Przypomniałem mu, że chcę pracować w teatrze. Po powrocie Sławek zadzwonił do mnie z informacją, że Drzewiecki jest gotowy rozmawiać, zaprasza. Pojechałem. Na koniec długiej rozmowy powiedział, że 15 lipca mam być w pracy. To był koniec czerwca.

To był rok 1973?

Tak. Po powrocie do Wrocławia pognałem do dziekana z prośbą, by mi pozwolił skończyć zaraz studia.

Jakimś indywidualnym tokiem?

Musiałem w miesiąc obronić dyplom i skończyć studia. Dziekan był życzliwy. Widział, jak zależy mi na tej pracy. Mimo zaczynających się wakacji, zebrał potrzebną komisję na egzamin dyplomowy. W połowie lipca zameldowałem się w Polskim Teatrze Tańca i byłem jego pierwszym pracownikiem.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Piotrem Voelkelem w rozdziale: Herr ingenieur stawia na baczność