Branża

Przyszłość wystrugana z deski

Leszek Wójcik.

Przyszłość wystrugana z deski

Rozmowa z Leszkiem Wójcikiem, właścicielem Fabryki Mebli Stolpłyt, Wójcik Fabryki Mebli i Żuławskiej Fabryki Mebli, właścicielem marki Meble Wójcik. Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r.

Jesteś Leszku bardzo blisko związany z Elblągiem, wrosłeś w ten Elbląg, wszyscy Cię z tym Elblągiem kojarzą. Ale Ty nie urodziłeś się w Elblągu, prawda?

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Nie. Urodziłem się w Działdowie. Dokładnie to w Księżym Dworze, ale to dzisiaj już Działdowo albo prawie Działdowo.

A Twoi rodzice pochodzą – o ile się nie mylę – ze Świętokrzyskiego?

Moja rodzina pochodzi z kieleckiego, ze wsi Belno, dwadzieścia kilometrów od Kielc. To była typowo rolnicza – z dziada pradziada – rodzina. Dziadkowie przed wojną mieli tam stawy rybne i dosyć dobrze prosperowali. Mieli tych stawów chyba ze cztery, hodowali ryby i sprzedawali je na targu w Kielcach. W Belnie poznali się moi rodzice, tam się ożenili, tam się urodziły pierwsze dzieci. Dziadek jeszcze przed wojną przekazał ojcu nowiutki dom, ale Niemcy, jak przyszli w 1939 roku, to zrobili sobie tam jakieś biuro czy sztab, a tatę wygonili. Z kolei w 1944 roku uciekali, to dom spalili.

Przykra sytuacja. I co? Rodzice odbudowali go?

Nie. Rodzice, jak wielu Polaków z południa i z centralnej Polski, wyjechali na tak zwane ziemie odzyskane. Tata zdecydował ze swoim bliskim kolegą, że najpierw pojadą rozejrzeć się.

Przyjechali tam zaraz po wojnie?

Tak, w 1945 roku. Przyjechali do miejscowości Ryn, niedaleko Reszla, niedaleko Świętej Lipki, gdzie ojciec dostał dwadzieścia pięć, może trzydzieści hektarów ziemi z domem. Najpierw – tak, jak powiedziałem – przyjechali z tym kolegą, obejrzeli, wybrali, później wrócili po swoje rodziny i przyjechali już wszyscy razem. Tylko chyba jeden błąd popełnił ojciec, że tak ciągle pchał się na tę ziemię. Później, jak z mamą rozmawiałem, to mówiła: „Co z tej ziemi, jak dzieci musiały w polu orać”.

Rzeczywiście jako dzieci obrabialiście te hektary?

Na początku dzieci – starsze rodzeństwo – musiały praktycznie wszystko ręcznie zrobić, bo nie było nawet koni. Mama miała już dość ziemi i starała się uciekać do miasta. Tak się złożyło, że w tym czasie spotkała pewnego człowieka, który pracował w państwowym gospodarstwie rolnym, był tam kierownikiem i to on namówił mamę: „Zostaw to, bo się tu na śmierć zaharujesz” – powiedział. – „Mamy państwowe gospodarstwo w Księżym Dworze, to prawie w Działdowie. Przyjedźcie tam”. Mama namówiła tatę i tak oto skończyła się prywatna gospodarka. Poszliśmy do państwowego gospodarstwa, do Księżego Dworu pod Działdowem i tam się urodziłem.

W którym roku?

To był rok 1956.

A powiedz, ojciec dał się tak łatwo namówić, by zrezygnować z prywatnego gospodarstwa?

Widzisz, tata był już schorowany, bo w czasie wojny działał w partyzantce, kilka lat spędził w lesie, żeby go Niemcy nie złapali, a później Rosjanie, gdy front tamtędy przechodził. To był chyba dobry wybór, że mama jednak ciągnęła nas do miasta. Bo Księży Dwór był wtedy dwa kilometry od Działdowa. No, ale tego przyjaciela naszej rodziny, kierownika gospodarstwa rolnego, przenieśli do miejscowości Powodowo, dwadzieścia kilometrów od Elbląga. I my też się tam przenieśliśmy. W sumie w Księżym Dworze mieszkałem wszystkiego dwa lata.

W internacie przy szkole zawodowej w Morągu (Leszek Wójcik – w środku), 1971-1974.
W internacie przy szkole zawodowej w Morągu (Leszek Wójcik – w środku), 1971-1974.

Twoje losy splotą się z Powodowem jeszcze dużo, dużo później…

Udało mi się, prawie dwadzieścia lat temu, kupić pałac w Powodowie, wyremontowałem go, wyratowałem, bo by go dzisiaj nie było. Zobacz, to jest ciekawostka: rodzice mieli przed wojną dwadzieścia kilometrów do Kielc, a tutaj dwadzieścia kilometrów do Elbląga, w Belnie były stawy rybne, była rzeczka, która przepływa przez nasze ziemie i takie same stawy mam w tym Powodowie. Ale tutaj właśnie, w Powodowie, wychowałem się, tutaj zdobyłem wiele, bardzo wiele.

A powiedz, skoro raz jeszcze przywołałeś Belno, czy już jako dorosła osoba jeździłeś tam, widziałeś miejsca związane z historią rodziny?

Jeździłem. Chciałem coś tam zrobić, bo tam jest pięć hektarów mojej ziemi, ale dziadek nie zapisał tego poprawnie i ciężko było dojść, co i gdzie. Ja bym nawet zapłacił jeszcze raz za swoją ziemię, żeby nie było gadania, że coś za darmo wziąłem, zbudowałbym jakiś dom. Ale pojechałem, popatrzyłem… Wiesz, jednak tutaj się urodziłem, tutaj żyję, w tych stronach. No i nie zdecydowałem się.

Wracając jednak do czasów Twojego dzieciństwa w Powodowie…

Tata zmarł w 1962 roku i praktycznie od tego czasu wychowywałem się sam. Później mama wyszła za mąż za Michała Kota, zresztą wspaniałego człowieka, on też mnie wychowywał. Wtedy była nas czwórka: jego syn, moja siostra i brat, no i ja. W Powodowie mieszkałem do czternastego roku życia. A wiesz, że była to miejscowość w ogóle po wojnie niezniszczona? Niemcy wyjechali, zostawili puściutkie domy, pałace, szklarnie, wszystko.

Armia Czerwona tego nie zniszczyła?

Nie zniszczyła, bo ominęła Powodowo i pogoniła na Malbork. Pamiętam, że były też pasieki – chyba ze dwieście czy trzysta uli, piękne sady z gruszami, czereśniami, wiśniami. Cuda. Obory były bardzo zaawansowane technologicznie, karmienie tych krów to była technika: były tam podwieszone takie kolejki szynowe, którymi wszystko szło – ze dwieście kilogramów paszy dla tych krów, ona sama później leciała, tylko zwrotnica wjechała w te żłoby. Tak wyglądała praca po wojnie, a później komuna wszystko poniszczyła – jak poszedłem do szkoły, to to wszystko było zniszczone. Były też dwie szklarnie i właśnie w tych szklarniach mama pracowała, a ja mamie pomagałem.

A szkoła? Szkoła też tam była?

W Powodowie chodziłem do przedszkola, chodziłem do szkoły podstawowej – pierwsze cztery lata, cztery klasy, a później się już przeniosłem do takiej większej, zbiorczej szkoły.

Ale też w Powodowie?

Nie. To było w Stankowie, niedaleko, dwa kilometry od Powodowa. Nowa szkoła, świeżo wybudowana.

Powiedz, Powodowo z Twojego dzieciństwa, tak, jak je pamiętasz, to była duża wieś?

Tak, to była duża wieś. Piękna miejscowość, pruska, w całości niezniszczona.

Leszek Wójcik podczas przerwy w zajęciach w szkole zawodowej w Morągu, 1971-1974.
Leszek Wójcik podczas przerwy w zajęciach w szkole zawodowej w Morągu, 1971-1974.

A mieszkańcy – mam na myśli ludzi, którzy przyjechali po wojnie – pochodzili z kieleckiego czy z różnych stron Polski?

Nie, nie, z kieleckiego przyjechaliśmy tylko my. To byli ludzie z całej Polski. Przy czym w naszym przypadku było jeszcze po drodze ładnych kilka lat w Księżym Dworze.

Tak, tak, pamiętam. Mówiłeś, że mama pracowała w szklarni, a Ty jej pomagałeś…

Nie tylko w szklarni pomagałem. W Powodowie… Powiem Ci, że tam się człowiek zahartował, bo było jak było, różnie, jak to w tych latach sześćdziesiątych. Człowiek musiał zadbać, zaradzić jakoś, żeby mu było lepiej. Na przykład jak zaczął się sezon na chrzan, to kopało się chrzan i sprzedawało do skupu. Tak samo bzy, jakieś róże, jakąś lipę, ślimaki. To były nasze dziecięce biznesy, myśmy się właśnie tego uczyli tam, do tych skupów się wszystko woziło. Królików to miałam chyba ze trzysta. Jak dzisiaj ktoś pyta, z czego powstaje biznes, to to jest odpowiedź: na początku z takich rzeczy. Małych, drobnych.

Mama nie miała nic przeciwko waszej pracy? Mieliście przecież szkołę, jakieś zajęcia – szkolne, pozaszkolne, mieliście do odrobienia lekcje.

Mama nas aż tak nie chroniła, nie mówiła: nic nie rób, bo się przedźwigasz. Nie, nie. Na zimę musiało być drewno naskładowane na dwie zimy – trzeba było pójść do wąwozów, ściąć drzewka, porąbać, przyciągnąć później do domu. Człowiek naciągał się tego jak cholera. Tak samo owoce, żeby też były na całą zimę zebrane. Żeby były przetwory – jakieś kompoty, powidła.

ZOBACZ TAKŻE: Rodzinna relacja jest dla nas nadrzędną wartością.

Moim zdaniem, jak tak dzisiaj wracam ze wspomnieniami, to ta moja późniejsza aktywność gospodarcza wtedy się zaczynała, tam, w Powodowie, od tego dziesięcio-, dwunastoletniego chłopca. Chłopca, który, gdy chciał kupić sobie rower, to musiał sam zarobić.

I co robiłeś, by nazbierać pieniądze na rower?

Z tym bratem przybranym poszliśmy do mamy i mówimy, że chcemy kupić rowery. A mama na to: „Chcecie rowery? No to dwa hektary buraków najpierw opielicie, a jesienią wyrwiecie”. Opieliliśmy, później jesienią wyrwaliśmy, dostaliśmy pieniądze i kupiliśmy rowery. I wiesz co?

Tak?

Jak kupiliśmy rowery za swoje pieniądze, to przez błoto nie jechaliśmy, tylko je przenosiliśmy. Szanowaliśmy je.

Wcale mnie to nie dziwi. A powiedz, jest rok 1970, skończyłeś szkołę i w wieku czternastu lat pewnie miałeś dylemat: co dalej?

Mając czternaście lat, musiałem wybrać szkołę. Mi wtedy do głowy nie przyszło, by iść na stolarza. Jak to chłopak – chciałem zostać kierowcą, mechanikiem, pilotem. Złożyłem nawet papiery do Olsztyna, by kształcić się na mechanika-kierowcę samochodu, ale okazało się, że nie ma tam internatu, a ja już wtedy byłem półsierotą, i miałbym ten internat za darmo. Wtedy starsza siostra, która była księgową, właśnie w tym państwowym gospodarstwie rolnym w Powodowie, powiedziała: „Leszku nie pójdziesz tam, bo trzeba będzie zapłacić za mieszkanie, a nas na to nie stać. Pójdziesz do Morąga, w Morągu jest szkoła, jest nowy internat”. I faktycznie, poszedłem do Morąga na stolarza.

Coś mało entuzjastycznie o tym opowiadasz. Aż tak źle tam było w tym Morągu?

Pierwszy miesiąc, jak mnie ubrali w te kombinezony, był straszny. Te kleje, te zapachy, to wszystko – pamiętam jak dziś, że pytałem siebie: „Co ja tu właściwie robię”. Ale zobacz, po miesiącu, zacząłem łapać tego bakcyla. Był wtedy taki program… Ale nie wiem, czy nie za długo opowiadam?

Nie, nie. Mów.

Był taki program nauczania… Wiesz, co komuna miała złego, to miała, ale warsztaty szkolne przygotowywały niesamowicie. Też chcę taki program wprowadzić u siebie w fabryce, jak czas pozwoli.

Leszek Wójcik z wizytą w Szkole Zawodowej w Morągu, sala warsztatów szkolnych, 2003 r.
Leszek Wójcik z wizytą w Szkole Zawodowej w Morągu, sala warsztatów szkolnych, 2003 r.

A o co chodziło w tym programie?

Chodziło o zrobienie taboretu: od września do świąt Bożego Narodzenia. Dostałeś kawałek dechy i z tego musiałeś własnoręcznie zrobić taboret. Oczywiście, miałeś do dyspozycji podstawowe narzędzia, ale robiłeś sam, nikt nie pomagał. Wiesz dlaczego o tym mówię? Bo to było bardzo pouczające dla mnie, dla kolegów, ale i dla rodziców, bo myśmy wykonali te taborety i na Boże Narodzenie każdy mógł go wziąć, zawieźć do domu, bo w większości byliśmy spoza Morąga i do domu jeździliśmy tylko co jakiś czas, mógł pochwalić się mamie, że zrobiło się to własnoręcznie.

A czy może ten Twój taboret gdzieś się zachował? W końcu to był pierwszy, dosłownie pierwszy mebel, który zrobił Leszek Wójcik. Historyczny zgoła przedmiot.

No nie, niestety. Gdzieś mi przepadł. Szukałem go nawet później, ale jak kamień w wodę: nie ma. Ale powiem Ci, że zrobiłem w fabryce spotkanie moich byłych profesorów, bo tak się kiedyś na nauczycieli zawodu praktycznego mówiło, i słuchaj, oni się wręcz popłakali, jak przyjechali do mojej fabryki. Pochwaliłem się, pokazałem hale, maszyny, pokazałem, co robię, chociaż oni o tym wiedzieli, bo są z Morąga.

Dawno było to spotkanie?

Z miesiąc temu. Okazało się, że tylko jeden z moich nauczycieli nie żyje, pan Cegłowski. No i powiem Ci, że już po tym, jak zrobiłem taboret, to zaczęło mi się to wszystko podobać. Jakoś przekonałem się i do tej szkoły, i do stolarstwa.

To była dobra szkoła?

Bardzo dobra. Poziom był wysoki. Nas tak nauczyli roboty, że jak przyszedłem do zawodu i rozpocząłem pracę, to nie musiałem się już niczego dodatkowo uczyć. Właśnie dlatego, że tam dostałem dobrą szkołę, to staram się robić to samo u siebie i dbać o tych uczniów, żeby nie byli pomiatani, żeby nie byli zaszczuci, żeby mieli programy, żeby to tak działało, jak tam to działało.

ZOBACZ TAKŻE: Nie bijemy się cenowo z konkurencją

W Morągu rozpisano nam dokładnie co do minuty program nauczania. Początkowo mieliśmy, żeby Ci nie skłamać, cztery dni teorii, bo wtedy w sobotę się chodziło do szkoły, i dwa dni praktyki, a później, w trzeciej klasie, trzy na trzy.

A internat był daleko od szkoły?

Internat, szkoła i warsztaty szkolne były w jednym miejscu, w kapciach chodziłem na zajęcia. Dobrze się uczyłem, więc dostawałem całe stypendium i nic mnie nie kosztowało życie. No i skończyłem tę szkołę z dobrym wynikiem, oczywiście z nagrodą wyszedłem. Eugeniusz, mój brat pracował wtedy w Usługowej Spółdzielni Pracy i to on namówił mnie na pracę u nich. Powiedział, że mają robotę i zarabiają niezłe pieniądze.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Leszkiem Wójcikiem w rozdziale: Dwa światy