Branża

Przetarg na Grunwald

Marek Liberacki w pierwszym pomieszczeniu biurowym Libro przy ul. Grunwaldzkiej, Lubawa, 1997 r.

Przetarg na Grunwald

Rozmowa z Markiem Liberackim, właścicielem firmy Libro.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej piąty rozdział tego wywiadu. Czwarty rozdział można przeczytać tutaj: Żukiem na podbój wschodu

W 1996 roku miałeś warsztat przy domu – sto metrów, miałeś pomieszczenia na Kupnera – ponad dwieście metrów i wtedy też – o tym już wspomniałeś – zainteresowałeś się budynkami po spółdzielni Grunwald. Dość przypadkowo – bo jak sam przyznałeś – najpierw był przetarg na maszyny szwalnicze. Jak doszło do zakupu pomieszczeń przy Grunwaldzkiej?

Wtedy już na tyle dużo produkowaliśmy, że te dwie lokalizacje okazywały się za małe. Meble tapicerowane mają jednak duże gabaryty, potrzebne są magazyny pianek, tkanin, elementów drewnianych. A pomieszczenia na Grunwaldzkiej stały właściwie puste – po upadku spółdzielni nic się tam nie działo.

Nikt się nimi nie interesował? Nikt nie chciał ich kupić, wynająć?

Większe firmy meblarskie z Lubawy, jak Szynaka czy Oristo, miały swoje zakłady i ich nie interesowały budynki po Grunwaldzie. Owszem, byli tam jacyś drobni dzierżawcy, ale niewielu.

Powiedz, a te pomieszczenia po spółdzielni były duże? Pamiętasz, ile tego było metrów kwadratowych?

To były – jak już wspomniałem – dwa budynki: A i B, przy czym jeden miał prawie dziewięćset metrów, a drugi około ośmiuset metrów. W sumie było to jakieś tysiąc siedemset metrów. Mnie interesowała część B, tam gdzie była szwalnia. Ale syndyk mnie namówił, aby wziąć całość. „No dobra” – pomyślałem. Płatność była rozłożona na cztery raty. Wtedy znajomy z Iławy, który miał zakład produkujący kapcie powiedział, że on by wziął drugą część, czyli część A, a wtedy mi zostałaby – tak jak pierwotnie chciałem – część B. Ale porozmawiałem z małżonką i doszliśmy do wniosku, że jak kogoś wpuścimy, to później drugiej takiej szansy nie będzie i jak za dwa-trzy lata ta część B będzie dla nas za mała, to znowu trzeba będzie szukać czegoś nowego. Powiedziałem, że zaryzykuję i kupię całość, tym bardziej, że płatność była rozłożona na cztery raty. I kupiłem całość.

Miałeś wtedy pieniądze, czy musiałeś brać kredyt?

Na pierwszą ratę miałem pieniądze. Na drugą ratę… Miałem volkswagena passata, to był już koniec listopada 1996 r. i zbliżał się termin płatności drugiej raty, więc sprzedałem go, trochę jeszcze wolnej gotówki miałem i drugą ratę też zapłaciłem. Kolega, który wtedy dzierżawił jakiś kawałek pomieszczenia na Grunwaldzkiej, śmiał się ze mnie: „O, Marek chodzi pieszo do roboty”. Rzeczywiście, chodziłem pieszo, bo miałem blisko. Wprawdzie była zima, ale co mi tam. „Jak trzeba będzie gdzieś pojechać” – pomyślałem – „najwyżej żukiem pojadę”. No, ale ja drugą ratę wpłaciłem, a on nie płacił swoich należności, rozbijał się samochodem i syndyk go zlicytował. Na kolejne raty wziąłem już kredyt.

Bez problemu go dostałeś?

A gdzie tam. Początkowo nie chcieli mi dać tego kredytu, bo jak człowiek nie miał majątku, to trzeba było mieć nie wiadomo jakiego żyranta z kapitałem, ale ostatecznie przyznali mi ten kredyt. No i spłaciłem raty, a potem stopniowo, stopniowo spłaciłem kredyty. A później był przetarg na część środkową Grunwaldu. Złożyłem ofertę, przetarg się odbył i dzwonię do osoby, która tym się zajmowała. „Tak, wygrał pan, będzie mógł to pan kupić” – powiedziała mi. Ze szwagrem już opiliśmy wygraną, że będę miał tę środkową część Grunwaldu. Następnego dnia poszedłem do syndyka, który urzędował w biurowcu, w którym są teraz pomieszczenia biurowe Libro i mówię, że trzeba formalizować zakup. A on mi w twarz: „wie pan, musi pan poczekać, bo jeszcze jedna oferta się pojawiła”.

Co takiego? To był jakiś żart?

Ja mówię: „jak to? Wczoraj dostałem informację, że przetarg się odbył, że go wygrałem, że jestem właścicielem, a dziś pan mi mówi, że jakaś nowa oferta się pojawiła? Ja już z tej radości flaszkę ze szwagrem wypiłem, a dzisiaj pan mi takie rzeczy opowiada?” A syndyk na to, że nie, że jest jeszcze jedna oferta i on nie może nic zrobić. „O co tu chodzi?” – pytam. Ja to widziałem. Jak wychodziłem, to ta oferta wpłynęła, w drzwiach się minęliśmy z facetem. Przyszedł z kopertą, w niej jego propozycja, bo on już wiedział, jakie były ceny, to dał więcej. Złożyłem zażalenie, sprawa była w sądzie. No, ale co, sąd przecież nie ukaże syndyka. Sprawę przegrałem, wyszło, że tamten może kupić. Temu, który wygrał, który przyniósł tę kopertę, noga się powinęła, a miał hurtownię alkoholu i nie miał pieniędzy, by zapłacić za tę Grunwaldzką. Przyszedł do mnie, że jakbym mu dał jakieś odstępne, to on może mi to odstąpić.

Przyszła koza do woza?

„Wiesz co” – mówię – „widzę, że masz kłopoty, to ja poczekam jeszcze trochę i kupię od syndyka, jeszcze taniej”. I rzeczywiście syndyk zrobił drugi przetarg i jeszcze trzydzieści tysięcy na tym zarobiłem, bo zapłaciłem mniej. Tak stałem się właścicielem nieruchomości przy Grunwaldzkiej,

Grunwald upadł w 1990 roku. Ty kupiłeś te budynki sześć lat później. Przez sześć lat, gdy tam nic się nie działo, to pewnie te budynki popadły w ruinę i wymagały gruntownego remontu?

Nie, bo nie upadli tak od razu, jakiś majątek przecież był, przez te lata sprzedawali go stopniowo. To nie było aż tak mocno zdewastowane. Te hale, o których mówiłem były wręcz niedokończone, w budowie. Środkowa była w gorszym stanie, ale hale A i B były w całkiem przyzwoitym stanie.

Turniej oldbojów (Marek Liberacki w drugim rzędzie, czwarty od lewej), Lidzbark Welski, 2001 r.
Turniej oldbojów (Marek Liberacki w drugim rzędzie, czwarty od lewej), Lidzbark Welski, 2001 r.

Nie wymagały zatem wielkich zakładów finansowych, co dla Ciebie byłoby wtedy o tyle trudne, że spłacałeś przecież raty?

Nie, nie. Grunwald robił prace tapicerskie i miał hale akurat pod moje potrzeby: szwalnię czy inne pomieszczenia. Dużo mieli tam małych pomieszczeń, które nie były mi do niczego potrzebne, więc sporo tych ścianek porozbierałem. Gdzieś z kolei nie było posadzki i trzeba było wylać. Ale te wszystkie prace nie wiązały się z jakimiś dużymi kosztami. Trochę kosztowały, trochę czasu prace zajęły, bezpośrednio po zakupie nie mogłem się tam wprowadzać, ale koszty nie były za duże.

Długo trwał remont? Kilka miesięcy?

Akurat budowanie i remonty to u mnie szybko się odbywają. Maksymalnie dwa miesiące i można było tam zaczynać produkcję.

Na Kupnera zatrudniałeś kilkanaście osób, miałeś jakieś maszyny, a na Grunwaldzkiej wystartowałeś w obiekcie kilka razy większym. Trzeba było stawiać nowe maszyny, szukać nowych pracowników.

Tak, ale stopniowo, nie na wariata. Zapotrzebowanie rosło, więc po trochu, po trochu zatrudniałem nowych ludzi.

Jaki właściwie miałeś pomysł na obiekty przy Grunwaldzkiej?

Był taki program dla osób niepełnosprawnych, chciałem, by w tym programie wzięła udział moja stolarnia. Polegało to na tym, że maszynę musiała obsługiwać osoba niepełnosprawna – najpierw trzeba było stworzyć to stanowisko i wyłożyć pieniądze, a później było ono refundowane. Pomógł mi bank spółdzielczy w Lubawie, udzielił kredytu, a jak zostało mi zrefundowane stworzenie stanowiska pracy dla osoby niepełnosprawnej, to oddałem pożyczkę. Wtedy nie miałem swojego kapitału i musiałem naprawdę oszczędnie gospodarować. Wszystko, co zarobiłem inwestowałem w firmę. To było budowanie od zera. A jeżeli chodzi o ludzi, to w momencie, gdy zaczynaliśmy produkcję na Grunwaldzkiej, to zatrudnienie w firmie wzrosło chyba do około dwudziestu osób. Dzisiaj to prawie dwieście pięćdziesiąt osób i trzynaście tysięcy metrów pod dachem.

To na Grunwaldzkiej kiedy tak na dobre zaczęła się produkcja?

Praktycznie od razu po zakończeniu remontu. W weekend majowy była przeprowadzka i od czerwca produkowaliśmy.

I – domyślam się – z zakładu przy Kupnera zrezygnowałeś.

Tak, choć jeszcze przez jakiś czas tam działaliśmy, ale to krótko i zwróciłem budynek do Urzędu Miasta.

A zakład przy domu też ciągle jeszcze działał?

Też jeszcze działał, choć na bardzo ograniczoną skalę – dwie osoby tam szyły. A zaprzestałem tam działalności w 1997 czy 1998 roku.

A czy już wtedy Libro miało jakieś swoje autorskie kolekcje, katalogi, czy to jeszcze była taka – może to niezbyt ładne słowo – partyzantka?

Zdecydowanie wtedy jeszcze więcej w tym było partyzantki i entuzjazmu niż profesjonalnego działania. Coś tam próbowaliśmy, ale raczej nieśmiało.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Markiem Liberackim w rozdziale: Przełom z Zachodu