Branża

Przełom z Zachodu

Marek Liberacki przy maszynie, na której uszył swoje pierwsze meble.

Przełom z Zachodu

Rozmowa z Markiem Liberackim, właścicielem firmy Libro.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej szósty rozdział tego wywiadu. Piąty rozdział można przeczytać tutaj: Przetarg na Grunwald

Przełomowym rokiem dla Libro był rok 1998. Wtedy właśnie dostałeś pierwsze duże zamówienie z Niemiec.

To już rzeczywiście było coś poważnego. Niemiecki kontrahent miał w Olsztynie pośrednika, który z nim współpracował i ten pośrednik dowiedział się o nas przez jeszcze jedną osobę…

Trochę to skomplikowane…

Trochę tak, ale tak to wtedy wyglądało. My jednak byliśmy niewielką, mimo wszystko, lokalną firmą. W każdym bądź razie ten pośrednik zgłosił się do nas z pytaniem, czy moglibyśmy produkować do Niemiec meble. Jako podwykonawca – on daje swoje wzory, swoje tkaniny. „Ja jestem otwarty” – mówię. – „Możemy porozmawiać, ustalimy, co i jak”. Przyjechał klient z Niemiec, zobaczył firmę. Pokiwał głową, że w porządku.

A to była jakaś niemiecka sieć handlowa?

Nie, nie, to była firma handlowa, ale on w Polsce miał zakłady: w Środzie Wielkopolskiej, w Świebodzinie, gdzieś w województwie warmińsko-mazurskim, ale nie pamiętam już gdzie, które produkowały na jego potrzeby meble tapicerowane. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, ustaliliśmy, jakie wzory będziemy produkowali, ustaliliśmy cenę. Tak się zaczęła współpraca.

I duże to było zamówienie?

Dla nas wariackie. Te meble stały wszędzie – w hali, na korytarzach. Tapicernia była na piętrze, nie było windy, z tymi meblami pracownicy non stop kursowali po schodach. Ciężko było chodzić, bo człowiek cały czas zaczepiał się o te meble.

To o ile produkcja skoczyła po tym zamówieniu?

Nie pamiętam dokładnie, ale co najmniej cztery razy. To był ogromny skok. Początkowo nie mogliśmy się pozbierać z robotą. Trzeba było szukać nowych maszyn, nowych ludzi, a produkcja szła dzień i noc. Pracownicy tyle mieli nadgodzin, że bałem się, że nie wypłacę się.

Ale to nie była produkcja pod marką Libro, to było – jak sam wspomniałeś – po prostu podwykonawstwo. Wasze były tylko moce produkcyjne, a wzory, tkaniny – dał wam klient.

No, tak było, on zamawiał, my je realizowaliśmy i wysyłaliśmy mu gotowe meble.

A przynajmniej płacił dobrze? W terminie?

Z początku było wręcz idealnie – wszystko jak należy, w terminie. Ale później zaczęła się jazda – a to jakieś pretensje, a to jakieś reklamacje.

O co konkretnie miał do was pretensje i co reklamował?

Te meble wyjeżdżały od nas, jechały do Świebodzina, tam były przeładowywane do innych samochodów i stamtąd jechały do Niemiec. Moi ludzie, którzy jeździli z tymi meblami opowiadali mi, że tak, jak te meble były przerzucane, to aż dziw bierze, że to w ogóle wytrzymywały. Ale dochodziło wtedy do uszkodzeń. Zdarzały się poniszczone rogi, od tego rzucania pękały elementy drewniane. Albo mebel na pół pęknięty. A później pretensje do mnie. I reklamacje. A ja pytam: „z jakiego powodu ta reklamacja, skoro towar od nas wyjechał w stanie dobrym, a do uszkodzenia doszło w Świebodzinie i nie z naszego powodu”. Albo takie sytuacje: przysyłał samochód po meble, a jeszcze tkaniny od niego nie nadeszły. Pytam: „to jak to u was działa, przysyłacie samochód po meble, a ja nie mam tkaniny, by te meble wykonać”. A on do mnie, że mam mu płacić za przestoje samochodu. To co to jest? I w 2001 roku współpraca się skończyła.

Danuta i Marek Liberaccy, 15-lecie firmy Libro, 2005 r.
Danuta i Marek Liberaccy, 15-lecie firmy Libro, 2005 r.

Ale po trzech latach tej współpracy Marek Liberacki, który jeszcze kilka lat wcześniej, po wizycie na targach w Poznaniu, chciał zamykać firmę mógł sobie teraz powiedzieć: „mogę z powodzeniem sprzedawać na Zachód”.

No tak, jeszcze zanim skończyliśmy współpracę z dotychczasowym partnerem z Niemiec, pojawił się nowy odbiorca z Niemiec z pytaniem, czy mógłbym mu sprzedawać meble. To był, a właściwie jest, bo cały czas do mnie przyjeżdża, taki wolny strzelec, który kupował meble w Polsce i sprzedawał je do sieci. Poprosił, bym mu dał wzory naszych mebli, zaproponował cenę i powiedział, że jeżeli się zmieścimy z tą cena, to będziemy współpracować.

Ale chodziło mu o wasze wzory mebli? Czy może to były też i jego wzory?

To były częściowo nasze wzory, a częściowo jego. Nawet nie były to gotowe wzory, tylko raczej pewne jego pomysły, a my musieliśmy już te wzory wykonać.

Czyli przez pewien czas współpracowałeś wtedy z dwoma niemieckimi odbiorcami?

Tak. I ten pierwszy klient przywiózł pewnego dnia wzór umowy. Jakieś poprawki, coś poprzekreślane, pogryzmolone, popisane uwagi po niemiecku. I zapisany zakaz sprzedaży mebli innym odbiorcom.

Chciał Cię mieć na wyłączność?

Chciał mnie mieć na wyłączność. A jak się dowiedział, że sprzedaję też komuś innego, to zaczął mi grozić karami. A to była spora kwota – coś koło siedmiuset tysięcy złotych. Myślałem wtedy, że się nie pozbieram, bo to był mój największy klient – brał ode mnie jakieś sześćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt procent produkcji. Wiedziałem, że jak nie podpiszę mu tej umowy, to odejdzie i od razu spadają mi zamówienia.

I podpisałeś?

Nie podpisałem. To był dla mnie ciężki okres, chyba najgorszy w ciągu tych dwudziestu pięciu lat: nie było pieniędzy, musiałem się układać z dostawcami, że im później zapłacę. Najgorzej potraktowała mnie firma z Malborka. Przyjechali do mnie, powiedzieli, że mam zaległości i że muszę notarialnie przekazać jakiś majątek. Pojechałem do notariusza, spisał odpowiedni dokument i biurowiec rzeczywiście był zastawiony. Później spłaciłem to zadłużenie. Ale od nich pianki nie kupuję. Byli u mnie kilka razy, namawiali do współpracy, ale już z nimi nie chcę. Mówiłem im: „przecież ja nie byłem i nie jestem spółką, jestem osobą fizyczną, więc i tak będę musiał wam zapłacić, jak nie zapłacę to w skarpetkach mnie puścicie”. Nie było dyskusji. I tym sposobem teraz już nie współpracujemy.

Marek Liberacki – po spotkaniu z kontrahentami, Liban, 2010 r.
Marek Liberacki – po spotkaniu z kontrahentami, Liban, 2010 r.

W tych interesach z Zachodem miałeś, przynajmniej początkowo, dużo szczęścia, bo klienci sami do Ciebie przyjeżdżali. Ale przecież też wyjeżdżałeś do Niemiec na targi.

Ale to już było później. Gdy zaczęła układać się współpraca z Lotharem, naszym drugim odbiorcą z Niemiec, to zaczęliśmy jeździć do Niemiec na targi – do Bad Salzuflen. On wynajmował wtedy pomieszczenia w Bad Pyrmont, niedaleko Bad Salzuflen i wystawialiśmy się w Bad Pyrmont. Wiele firm tak robiło – w czasie targów Bad Salzuflen wynajmowali hale w pobliskich miejscowościach i wystawiało się. Dzisiaj już wystawiamy się w Bad Salzuflen.

Pamiętasz rok 2008 i początek światowego kryzysu finansowego? Też go odczuliście jako firma?

Samego kryzysu to nie, bo zupełnie nas nie dotyczył. Nam produkcja rosła, a nie malała. Ale ceny euro dały nam w kość. Latem 2008 roku euro było po ile?

Po trzy dwadzieścia?

Jakoś tak. Chcieliśmy negocjować ceny mebli z Niemcami, a oni mówili: „euro to euro, to nie jest nasz problem”. Ale jak wcześniej było po cztery pięćdziesiąt, to zaprosili na rozmowy do Niemiec, mówią, że taki jest kurs euro w Polsce i oczekują, że im obniżymy ceny o dwadzieścia procent. Wtedy to był ich problem, a jak euro było po trzy dwadzieścia to umyli ręce. Mówili: „co my możemy na to poradzić, że u was jest taki, a nie inny kurs?”

Problem kursu złotego do euro dotknął nie tylko Libro, ale wszystkich polskich eksporterów, którzy identyczne przychody w walutach obcych otrzymywali coraz mniej złotówek. Dlatego, chcąc ograniczyć starty wielu z nich sięgało po różnego rodzaju instrumenty finansowe, jak choćby opcje walutowe. Libro też?

Akurat byłem na jakimś wyjeździe i księgowy zawarł opcję walutową, ale okazało się, że nie miał jakichś uprawnień i sprawę sądową z bankiem wygrałem. Po latach, ale jednak wygrałem. Jako jeden z nielicznych. Ale dla nas, którzy zdecydowaną większość eksportowaliśmy, rok 2008 był naprawdę trudny.

Czekaj, czekaj. Czy ja dobrze zrozumiałem: księgowy nie miał uprawnień do zawarcia umowy i zawarł umowę?

Nie miał uprawnień na opcje. Bank przysłał umowę razem z tymi opcjami, a mnie w tym czasie – jak mówiłem – nawet w kraju nie było, przebywałem wtedy w Niemczech i we Włoszech. Wszystko to przyszło pocztą, a umowa powinna podpisana być przed zawarciem opcji. Bank się powoływał na pierwszą umowę, którą wcześniej zawarłem. A w poprzedniej umowie było, że księgowy nie miał uprawnień. I tak się wybroniłem.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Markiem Liberackim w rozdziale: Frycowe u Lutza