W kinie w Lubawie
10 stycznia, 2016 2023-11-23 14:27W kinie w Lubawie
Rozmowa z Janem Szynaka, właścicielem Grupy Meblowej Szynaka, której początki sięgają 1957 r., kiedy to powstał mały zakład rzemieślniczy prowadzony przez ojca – także Jana.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Historia zatacza koło
Na fali popaździernikowej odwilży, w 1957 roku Jan Szynaka – Pański ojciec – otwiera warsztat stolarski: najpierw u teściów w podlubawskim Fijewie, a potem w Lubawie, w kupionym do spółki z kolegą domu.
Budynek był kompletnie zniszczony i wymagał całkowitego remontu. Ojciec mieszkał na piętrze, a kolega ojca, Bukowski, na parterze. To był czas, kiedy nie można było mieszkać na za dużej przestrzeni, bo wtedy dokwaterowywali obcych lokatorów. Kiedy te przepisy przestały obowiązywać, to Bukowski przeprowadził się w inne miejsce i zaczął pracować na własny rachunek. Natomiast ojciec skorzystał z prawa do pierwokupu i przejął cały dom. Tak powstał w podwórku malutki zakład rzemieślniczy.
Nie taki malutki. Sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych przecież tam było.
Nie od razu było to sto pięćdziesiąt metrów. Najpierw było około sześćdziesięciu metrów. Później ojciec to rozbudował. W nowym pomieszczeniu stanęła stara pilarka taśmowa, z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Była tam też drewniana szlifierka taśmowa, zmontowana samodzielnie przez ojca z jakichś znalezionych części.
Samoróbka? I jak się sprawowała?
Znakomicie! Na tej szlifierce zostało wykonanych mnóstwo mebli. Były to ręcznie szlifowane okleiny, dlatego musieliśmy bardzo uważać, aby czegoś nie popsuć. Już nie wspomnę, że czasami w tej okleinie występowała jakaś intarsja. Nie każdy potrafił obsługiwać tę maszynę. Było to prawdziwe mistrzostwo, coś artystycznego. A kiedy zaczęły wchodzić w użycie poliestry, to rozprowadzaliśmy je grzebieniem.
Tu mnie Pan zaskoczył. Grzebień jako narzędzie stolarskie?
Oczywiście. Siedzieliśmy do nocy, czasami nawet do godziny drugiej, bo nie można było przerwać pracy. Słoiki, chemikalia i wszystkie elementy porozkładane były idealnie w poziomie. A potem, jak to wszystko zastygło, to zostawała nam ręczna obróbka. Prawdziwe, artystyczne rzemiosło. Dzisiaj, gdy są centra obróbcze, to jest już zupełnie coś innego.
A Pański ojciec robił tylko meble czy też inne przedmioty?
Robił wszystko, co było możliwe z drewna. Wykorzystywał na to każdy czas, nawet wakacje i ferie. Latem przygotowywał sobie większe prace budowalne – okna, drzwi itd. A dla mnie i braci zostawiał do zrobienia meble. Przez to zostaliśmy ukierunkowani już na meblarstwo.
Jak wyglądała wtedy kwestia zaopatrzenia? W surowce, w materiały.
W zasadzie był deficyt wszystkiego. Ojciec działał w cechu, gdzie przynależność była obowiązkowa, ale udzielał się także w spółdzielni, przez co mógł uzyskać asygnaty: na materiał, jakąś maszynę, lub – ale to chyba jeden na stu – jakiś samochód dostawczy. Kiedy zapadły decyzje o remoncie kina „Pokój” w Lubawie, to zaczęto szukać wykonawcy prac. Był to rok 1972, a że ojciec miał bardzo dobrą opinię w rzemiośle, działał w izbie rzemiosła, był starszym cechu w Lubawie, a potem, gdy cech przeniesiono do Nowego Miasta Lubawskiego – był podstarszym cechu, przez kilka dobrych kadencji był też przewodniczącym spółdzielni wielobranżowej w Ostródzie, to zaproponowano mu, aby zrealizował wszystkie prace drzewne. Tak rozpoczęła się współpraca z OPRF-em, czyli Okręgowym Przedsiębiorstwem Rozpowszechniania Filmów w Olsztynie, które miało pod sobą chyba z pięć województw.
To była jedyna realizacja kinowa, czy też może w ślad za Lubawą poszły i inne miejscowości?
To był dopiero początek, bo po tym, jak ojciec sprawnie i dobrze wykonał zlecenie w Lubawie, to powierzono mu prace w kolejnych kinach. Zaczęło się od Lubawy, później były jeszcze: Prabuty, Iława, Nowe Miasto Lubawskie, „Awangarda” w Olsztynie, Mława, Przasnysz, Ostrołęka i Ostróda. Może niekoniecznie w takiej kolejności, bo prace w iławskim kinie rozpocząłem wspólnie z ojcem. Po jego śmierci musiałem to dokończyć samodzielnie i jak to się mówi – w biegu. A ponieważ ojciec też miał na imię Jan, adres zakładu się nie zmienił, to nawet korzystałem z tej samej pieczątki. W 1985 roku otrzymaliśmy żuka w asygnacie. A właściwie dostał go mój zmarły ojciec. Jednak w dokumentach nie było daty urodzenia, tylko imię, nazwisko i adres prowadzonej działalności, więc mogłem go odebrać.
Nikt nie protestował? Wspomniał Pan przecież, że zaledwie jeden na stu rzemieślników mógł liczyć na jakiś samochód dostawczy.
Wszyscy się dziwili. Na szczęście nikt nie wnikał w rocznik, a wszystko inne się zgadzało.
A co remontowaliście w tych kinach? Jakieś boazerie? Stolarkę okienną i drzwiową? Meble?
Dosłownie wszystko. W takim kinie, jak na przykład w Lubawie, do wymiany była cała stolarka okienna, wszystkie drzwi, sceny, boazerie, meble, podłogi, stropy i dachy. Pracowaliśmy nad wszystkim, co było z drewna. A wie Pan, że kino w Lubawie, jako jedno z nielicznych, ciągle działa z naszym wyposażeniem?
Po czterdziestu latach? To tylko pogratulować solidności i jakości wykonania. A długo trwały prace nad takim jednym kinem?
Zależy, co trzeba było wykonać, ale prace mogły trwać nawet i dwa lata.
Ale to był chyba kawał roboty? Ponad siły i możliwości jednej osoby. Ojciec miał wtedy jakichś pracowników, kooperantów?
Ojciec zawsze kształcił od trzech do pięciu uczniów. Kładł bardzo duży nacisk na wykształcenie młodych ludzi. Natomiast pracownicy pojawili się dopiero w późniejszym okresie. Jeśli chodzi o tapicerkę, to ojciec współpracował z Tadeuszem Szczepańskim z Lubawy i jemu to zlecał. Ogólnie rzecz ujmując, to była praca, która zaczynała się wcześnie rano, a kończyła późno w nocy.
To, co jak co, ale w wakacje nie miał Pan czasu na nudy.
Dla mnie i moich braci oznaczało to, że nie mamy żadnych wakacji ani ferii. Ja miałem w roku tydzień, góra dwa tygodnie dla siebie, a resztę czasu wypełniał mi zakład i praca dla ojca.
Proszę powiedzieć, a jaki był Pański ojciec jako… hmmm… Pana przełożony?
Ojciec był człowiekiem bardzo wymagającym. Mieliśmy różne wizje dotyczące zakładu. Ja chciałem coś wprowadzać, udoskonalać organizację pracy, a ojciec miał swoje przyzwyczajenia i nie chciał z nich rezygnować. Jednak czasami przyznawał mi rację.
Jednak?
Ojciec miał na przykład swoje stawki i – mimo, że co roku była jakaś inflacja – ich nie zmieniał. Przyglądałem się temu, liczyłem, analizowałem i do tej pory nie wiem, jak mu się udawało wychodzić na swoje. Jednak, kiedy dostaliśmy większą liczbę zamówień, to jeszcze raz policzyłem wszystkie koszty i zaproponowałem ojcu, by podnieść ceny.
Przedwojenny rzemieślnik, z zasadami… Chyba ciężko było go Panu przekonać?
Ojciec miał wątpliwości, cały czas się zastanawiał, czy to dobry pomysł. Pamiętam taką sytuację, że kiedyś robiliśmy stolarkę w dużym domu. Był jesienny wieczór, kiedy pojechaliśmy do klienta z fakturą. Ojciec wziął mnie ze sobą, siedzimy w samochodzie, już mamy wysiadać, gdy ojciec zapytał: „Poczekaj, czy na pewno te twoje wyliczenia są dobre?”. Po raz pierwszy w życiu spytał mnie, czy jest to przemyślane i czy tak będzie dobrze. Zacząłem go przekonywać i poszliśmy.
I co? Klient nie oponował?
Klient nawet nie zapytał, bo to, co mu zaproponowaliśmy, mieściło się w przyjętych stawkach. Po powrocie do domu ojciec przyznał mi rację.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Janem Szynaka w rozdziale: Dwa wesela i armia