Rzemiosło zamiast „Parsifala”
27 stycznia, 2016 2023-11-23 15:04Rzemiosło zamiast „Parsifala”
Rozmowa z Piotrem Voelkelem, przedsiębiorcą, promotorem polskiego designu, mecenasem wielu projektów kulturalnych i edukacyjnych, współwłaścicielem Grupy Kapitałowej Vox.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej piąty rozdział tego wywiadu. Czwarty rozdział można przeczytać tutaj: Herr ingenieur stawia na baczność
W 1979 roku, po sześciu latach pracy, odszedł Pan z teatru. Porzucił Pan dyrektorowanie…
Bez przesady, ja nie byłem żadnym dyrektorem, to się nazywało: kierownik techniczny. A właściwie to mówiło się: szef techniczny.
Dlaczego Pan odszedł? Przecież można było trochę pojeździć po świecie, zgarnąć ładne diety w walucie ciekawszej niż złotówki. Warto było zostawiać teatralną posadę?
To był konflikt dużej części zespołu z Drzewieckim. Odeszło wtedy wiele osób. Pietras, Emil Wesołowski, wielu solistów. I ja też, z moim zastępcą – Jarkiem Prałatem, który był u mnie szefem oświetlenia. Odeszliśmy, bo Drzewiecki zgodził się, by zrobić jedną premierę z Johnem Neumeierem, jednym z najlepszych choreografów niemieckich, szefem baletu w Hamburgu. Korzystając z różnych kontaktów Pietrasowi udało się doprowadzić do tego, że Neumeier się zgodził zrobić u nas swojego słynnego „Parsifala” Richarda Wagnera.
Tak bezinteresownie?
Chciał za to niewielkie pieniądze, a dla nas to była wielka szansa, bo z „Parsifalem” mogliśmy występować w całym świecie. Dla zespołu było to też ciekawe i fascynujące zadanie. Nie było wtedy lepszego projektu.
Tylko się cieszyć, chociaż nie rozumiem, dlaczego miało to być pretekstem do odejścia.
Drzewicki zgodził się na początku, bo nie wierzył, że się uda, a wycofał się jak wszystko było dogadane. Wielu uznało, że to nie fair i odeszło.
Za poważne to rzeczywiście nie było. A dlaczego się nie zgodził?
Umowa była taka, że Drzewiecki robił w teatrze jedną premierę w roku, a drugą premierę robił ktoś gościnnie. Zwykle te gościnne spektakle były słabsze od jego premier. W przypadku „Parsifala” mogło być inaczej. Zwykła, ludzka słabość.
A jak wyglądało Pańskie odejście? Przyszedł Pan do działu kadr i rzucił papiery na biurko ze słowami: „Proszę, oto moje wypowiedzenie, odchodzę”?
Miałem trzymiesięczne wypowiedzenie.
W momencie odejścia miał już Pan jakiś pomysł na siebie?
Z Jarkiem Prałatem chcieliśmy otworzyć własną firmę. To nas od jakiegoś czasu kręciło. Dostałem też propozycję pracy w Teatrze Nowym u Izy Cywińskiej. Ostatecznie wybraliśmy własną firmę.
Gospodarczy krajobraz Polski z roku 1979 był mało budujący i to wcale nie z powodu zimy stulecia, chociaż w dużym stopniu to ona przyczyniła się do spadku dochodu narodowego, zresztą bodaj pierwszy raz po wojnie, ale przede wszystkim z powodu chronicznych niedoborów wszystkiego. Nie bał się Pan ryzyka?
Trochę się bałem. Nie wiedziałem, czy zarobię na utrzymanie domu. Mieliśmy już dzieci. Wsparcie deklarował ojciec, żona powiedziała, że jak będzie trudno, to sprzeda pierścionki po babci. Ale w sumie nie było tak źle.
Nie trzeba było sprzedawać biżuterii?
Nie. Ukradli ją kilka lat później złodzieje.
Jak nazwał Pan firmę?
Nasz mały warsztat funkcjonował pod nazwą „Wytwarzanie galanterii z kości rogu surowców miejscowych i odpadowych”. To było jedno z wykazu rzemiosł, jakie mogłem bez uprawnień mistrzowskich wykonywać. Szczęśliwie galanterią było właściwie wszystko. Na początku produkowaliśmy rękawiczki „Kuchcik”.
Robiliście je z odpadów?
Tak, robiliśmy je z odpadów flaneli kupowanych we Frotexie. W ramach galanterii zaczęliśmy później produkować z drewna karnisze. Później uruchomiliśmy produkcję zabawek z drewna do Niemiec Zachodnich.
Były też jeszcze podświetlane lustra, które wcześniej podpatrzył Pan w Niemczech w trakcie jednego z wyjazdów z teatrem.
A tak, rzeczywiście. Zaczęliśmy od rękawiczek, a zaraz potem były lustra.
Wie Pan tak nie do końca mi to pasuje: PRL i podświetlane lustra. W kraju, w którym rolka papieru toaletowego była rarytasem, a wyprawa po jej zdobycie przypominała safari, podświetlane lustro to chyba był jednak zbyt ekstrawagancki produkt…
Nasze podświetlane lustra były jednym z produktów, które widzieliśmy w Niemczech, u nas całkowicie nieznane. Ich zaletą było to, że bardzo równomiernie, bez cieni oświetlały twarz. Mało kto to wiedział i sprzedaż szła kiepsko. Dziś chcę takie rozwiązanie zastosować w projektowanych toaletkach. Przy użyciu LED będzie to proste i tanie.
Jako – przynajmniej oficjalnie – rzemieślnik należał Pan do cechu?
Tak, do Cechu Rzemiosł Różnych.
Bo był przymus?
To był obowiązek, ale były też dobre strony. Otrzymywaliśmy tam przydziały na paliwo, surowce, materiały, maszyny.
Jak wyglądały wtedy formalności przy zakładaniu firmy, czyli tak naprawdę zakładu rzemieślniczego?
To poszło w miarę gładko. Bez kłopotów poruszałem się po urzędach. Firmę otwieraliśmy na żony, a sami pracowaliśmy jeszcze w teatrze. Nie było wielkiego pośpiechu. Zapraszałem urzędniczki na nasze spektakle. Budowałem z nimi przyjazne relacje.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Piotrem Voelkelem w rozdziale: Pociągiem Przyjaźni do własnej firmy