Branża

Masajowie na Garbarach

Piotr Voelkel w warsztacie, ok. 1980 r.

Masajowie na Garbarach

Rozmowa z Piotrem Voelkelem, przedsiębiorcą, promotorem polskiego designu, mecenasem wielu projektów kulturalnych i edukacyjnych, współwłaścicielem Grupy Kapitałowej Vox.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej siódmy rozdział tego wywiadu. Szósty rozdział można przeczytać tutaj: Pociągiem Przyjaźni do własnej firmy

Przyjechaliście do Poznania. Macie maszyny, trzeba je jeszcze tylko gdzieś wstawić.

Miałem kolegę, który był szefem dużej spółdzielni mieszkaniowej na Winogradach i fanem teatru. To on znalazł mi warsztat. Wtedy w każdym bloku było tak zwane pomieszczenie gospodarcze, najczęściej wynajmowane różnego rodzaju rzemieślnikom. Jeden taki lokal wynająłem. Miał trzydzieści kilka metrów kwadratowych.

W piwnicy?

W piwnicy. Nade mną mieszkali ludzie, więc szybko się okazało, że możemy hałasować tylko do piętnastej, bo później mieszkańcy wracają i musi być cisza. Przed południem pracowała piła, strugarka, a po południu montaż, pakowanie.

Pan to ciągnął z Jarosławem Prałatem? Nie zatrudnialiście nikogo?

Na początku byliśmy tyko dwaj. Kłopot zaczął się, gdy Jarek miał wypadek – obciął sobie palce – wtedy zostałem sam. Ratunkiem okazała się kooperacja i zatrudniłem pierwszego pracownika. W końcu wynieśliśmy się za miasto do warsztatu we wsi Wiórek. Tam już mieliśmy dwieście metrów.

To był który rok?

To był rok chyba 1981.

A nie miał Pan problemów kadrowych? Wie Pan, z tego co pamiętam, to nie wszyscy chcieli pracować u prywatnego właściciela. W socjalistycznej Polsce prywaciarz był podejrzany, wiele osób uważało prywatne firmy za byty nietrwałe. Ówczesne władze także nie rozpieszczały takich jak Pan, ograniczając dostęp do materiałów czy maszyn. Prywatnej inicjatywie nie służyły też limity zatrudnienia, samowola lokalnych władz w interpretacji przepisów prawa czy domiary.

Zgoda, ale prywatni mogli płacić lepiej niż w państwowych firmach. Poza tym Wiórek to była typowa, podpoznańska wioska – tam było dużo ludzi, którzy pracowali na państwowych posadach od szóstej do czternastej, a po południu chętnie dorabiali. Ponieważ pracowali na zmiany, więc mogli i u nas pracować na zmiany. Wtedy nie było problemów z ludźmi, kłopoty były później, gdy miałem firmę polonijną i pojawiły się limity zatrudnienia, które przydzielał urząd pracy.

A skąd brał Pan drewno na te karnisze? Z surowców miejscowych i odpadowych?

Tak, to wszystko były odpady.

Odpady? Skąd? Z jakichś śmietników?

Nie. Odpady kupowane były z fabryk mebli, które miały duże przydziały drewna. Polska eksportowała dużo mebli, też na zamówienia IKEA, więc w fabrykach mebli przerabiano różne gatunki drewna i można było wytropić dobre odpady, duże kawałki nadające się do naszej produkcji. Mieliśmy kilka miejsc. Drewno na kije – sosnę – kupowaliśmy w firmie Szklarniobud, która produkowała szklarnie z drewnianą konstrukcją. Nauczyliśmy się też jako jedni z pierwszych w Polsce łączyć drewno na mikrowczepy, czyli kij powstawał z kawałków, w efekcie mieliśmy możliwość produkowania bezsęcznych kijów, właściwie w dowolnej ilości.

Polak potrafił?

Przymus, niedobór prowokowały bardzo kreatywne rozwiązania. Produkowaliśmy też kółka w sposób wyjątkowo sprytny – większość producentów toczyła je z kawałka drewna, a myśmy je wyfrezowywali w klapce, co powodowało, że mogliśmy naprawdę robić je ze śmieci.

A czy to pozyskiwanie odpadów to było – według ówczesnego nazewnictwa – kombinowanie, czy odbywało się całkowicie legalnie?

Legalnie. Była wtedy firma Bomis, która zajmowała się sprzedażą surowców odpadowych, zbędnych zapasów magazynowych z różnych państwowych firm, niepotrzebnych maszyn.

Dużo mebli z polskich fabryk opuszczało nasz kraj. Większość na Wschód.

Według moich wyliczeń sprzedawaliśmy te meble taniej niż drewno, z którego zostały wykonane, ale eksport miał priorytet i w tych fabrykach nie brakowało surowców oraz odpadów.

A zbyt? Podejrzewam, że tu nie mieliście najmniejszych problemów?

Na karnisze? Bez ograniczeń – ile zrobiliśmy, tyle sprzedaliśmy. Ludzie stali w kolejce, gdy wiedzieli, że przywieziemy nową dostawę. Był taki sklep na poznańskich Garbarach, do dzisiaj zresztą istnieje, w którym sprzedawana była tego typu galanteria.

To był państwowy sklep?

Prywatny. To była spora sieć małych sklepów z galanterią.

Czyli przywoziliście karnisze do sklepu i sprzedawaliście je w sklepie, to nie był jakiś obwoźny handel przed wejściem?

Nie. Przywoziliśmy do sklepu, tylko ludzie stali przed nim i zabierali kije z auta. Po resztę elementów szli do środka.

To wyglądało jak jakiś łan piechoty uzbrojonej we włócznie.

Wyglądali jak Masajowie z dzidami. Naprawdę zabawny widok.

Pan mówił: Masajowie z dzidami. Dla kogoś, kto nie pamięta tamtych czasów, widok musiał być śmieszny, ale przecież pamiętamy – czy ja, czy Pan – choćby ludzi obwieszonych rolkami papieru toaletowego, nanizanymi niczym korale na sznurek. I ten rzucany gęsto na lewo i prawo triumfalny wzrok zdobywcy.

Pamiętam.

Karnisze nie była to zatem – jak rozumiem – jakaś produkcja na zamówienie?

Nie, chociaż w sklepie podpowiadali jakich wymiarów powinniśmy produkować więcej. Karnisze miały półtora metra, dwa metry, dwa i pół metra, trzy metry. I sklep zamawiał u mnie konkretne wymiary.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Piotrem Voelkelem w rozdziale: Od zabawek do mebli dla dzieci