Branża

Drugi etat po godzinach

Wiesław Wajnert ze statuetką „Ambasadora Meblarstwa” podczas targów „Meble Polska” w Poznaniu, marzec 2017 r.

Drugi etat po godzinach

Rozmowa z Wiesławem Wajnertem, twórcą i założycielem firmy Wajnert Meble, którą rozwijał od skromnego zakładu rzemieślniczego do zatrudniającego ponad 800 osób przedsiębiorstwa.

Reklama
Banner targów IFFINA 2024 750x109 px

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Początki kariery

Minęły dwa lata – bo tyle trwała wówczas zasadnicza służba wojskowa – pożegnał się Pan z jednostką, i co było dalej?

Po skończeniu służby wojskowej w 1977 roku wróciłem do pracy w spółdzielni w Międzyborzu. Już wtedy cały czas myślałem o własnej firmie. Chciałem otworzyć warsztat i zacząć działać – jak to się mówi – na swoim. W 1979 roku ożeniłem się, założyłem rodzinę. Urodziła nam się córka, po czterech latach druga córka, a po kolejnych sześciu latach syn.

Chciał Pan otworzyć własny warsztat, ale do tego potrzebne były przecież dokumenty: dyplom mistrzowski, świadectwo ukończenia kursu pedagogicznego. Nie potrzebował Pan tego w spółdzielni, ale na swoim – już tak.

Oczywiście, dlatego w 1978 roku skończyłem kurs mistrzowski w zawodzie stolarza meblowego. Byłem przygotowany, żeby otworzyć własną firmę. Ukończyłem też kurs pedagogiczny, żeby móc szkolić uczniów.

Tamte czasy były trudne, potrzebne były Panu narzędzia, maszyny. Z zaopatrzeniem było fatalnie, zwłaszcza osobie prywatnej – takiej jak Pan – musiało być ciężko cokolwiek dostać.

Ma Pan rację – w tamtych latach nie było właściwie niczego. To było okropne, ale – z drugiej strony – to mnie bardzo motywowało. Tak samo inne osoby, które w tamtych trudnych czasach rozpoczęły własną działalność.

Jak w praktyce wyglądało zdobywanie materiałów, surowców? Mówiło się przecież wtedy załatwiłem, a nie kupiłem.

Tak się mówiło, dokładnie. Płytę zdobywałem po kryjomu od pracowników zakładów płyt wiórowych. Oni mieli swój deputat na płyty – po dwie, może po pięć płyt miesięcznie. Był to jednak towar pozaklasowy, wybrakowany. Tak właśnie kupowałem po kilka płyt i już miałem pierwszy materiał na samodzielne wykonanie mebli.

A maszyny? Tu na pracowniczy deputat raczej nie mógł Pan liczyć.

Początek był trudny, nie miałem zaplecza finansowego, parku maszynowego. Wspólnie z kolegą zrobiłem bardzo prostą maszynę do cięcia płyt – to nazywało się krajzega. Do oklejania obrzeży używałem  żelazka – kupowałem folię w Wieruszowie, nakładałem klej kostny i zaprasowywałem krawędzie.

Trochę z niedowierzaniem słucham Pana historii, aż trudno uwierzyć, że w ten sposób można było robić meble.

Proszę mi wierzyć – można było. Potrzeba matką wynalazków. Zrobiliśmy nawet frezarkę – tego Panu jeszcze nie powiedziałem – zaczynaliśmy od mebli twardych i potrzebowaliśmy frezować ich tyły. Wszystko robiłem ręcznie, to była praca rzemieślnicza. Później zrobiliśmy strugarkę. Pomagał mi mój kolega ślusarz – to była nasza wspólna praca. We wrocławskim zakładzie – o nazwie bodajże Bomasz, ale nie jestem pewien, bo od lat już go nie ma – zrobiono nam wał do strugania, a my wykonaliśmy postument, żeby utworzyć z tego całość. Pospawaliśmy to na tregrach, założyliśmy metalowe blaty. Ta strugarka i wspomniane wcześniej maszyny wystarczały, żeby zacząć robić meble.

Pracował Pan w dobudowanym do przydomowego garażu warsztacie po godzinach, po pracy w spółdzielni.

Tak, pracowałem po godzinach i taka sytuacja trwała około trzy lata. Żona pracowała jako księgowa w zakładzie rolnym, było tam sporo kobiet i zawsze mówiła swoim koleżankom: mój mąż robi ładne szafki, ławy i inne meble. Właściwie sprzedawała tam cały towar. Powiem Panu szczerze, że nie sądziłem, że zbudujemy taką firmę. Wtedy myślałem, że robienie mebli w przydomowym warsztacie będzie tylko pracą dodatkową. Mówiłem nawet żonie: to nam wystarczy, bo widziałem, ile zarabiałem, sprzedając jedną ławę. Robiąc trzy ławy, zarabiałem tyle, ile po miesiącu pracy w spółdzielni.

Decyzja o zezwoleniu na wykonywanie rzemiosła, 9 maja 1985 r.
Decyzja o zezwoleniu na wykonywanie rzemiosła, 9 maja 1985 r.

Ile czasu zajmowało Panu zrobienie takiej ławy? Jedno popołudnie? A może więcej?

Nie, skądże. Tego nie dało się zrobić w jedno czy dwa popołudnia. Żeby zrobić porządną ławę, musiałem pracować ponad tydzień.

Czyli na takie trzy ławy potrzebował Pan miesiąca?

Tak. Nieraz robiłem więcej, nie wszystko sprzedawałem od razu.

Był Pan zatem – nie bójmy się tego sformułowania, bo to już tylko historia – przykładem takiej PRL-owskiej szarej strefy.

W tamtych czasach praktycznie każdy zaczynał pracę w naszej branży w tak zwanej szarej strefie. Dzisiaj też w jakimś stopniu to działa, ludzie popołudniami próbują dorobić. Po pewnym czasie ta praca wciągnęła mnie tak mocno, że zrozumiałem, że nie ma sensu pracować na dwa etaty. Wiedziałem, co chcę robić – podjąłem decyzję o zwolnieniu się z pracy.

Dlaczego? Źle panu było tak działać? Lubił Pan przecież swoją pracę. Ze zbytem produktów nie było pewnie specjalnych problemów. Praca w spółdzielni i dodatkowe zajęcie zapewniały Panu całkiem dobre – jak na tamte czasy – pieniądze.

Dlaczego? Dlatego, że obserwowałem sytuację gospodarczą w kraju, widziałem możliwości rozwoju, wzrastającą liczbę zamówień. Przekonałem żonę, że zwolnienie się z pracy jest dobrą decyzją. Był to jednak duży problem dla moich rodziców, dla mojej teściowej, z którą mieszkaliśmy: jaka prywatna działalność? O czym ty mówisz? Czy wam źle? Macie przecież stałe wypłaty co miesiąc. To się nie uda, mamy przecież w Polsce socjalizm.

Proszę powiedzieć, tak szczerze, z ręką na sercu – nie miał Pan wtedy rozterek? Nie zastanawiał się Pan, czy warto porzucić pracę w spółdzielni i otworzyć własną firmę?

Powiem panu szczerze, że po tych wszystkich rozmowach z rodzicami i teściową nabrałem wątpliwości. Decyzję podejmowałem kilkanaście razy. Miałem jednak już tyle zamówień, tyle zaplanowanej pracy, że musiałem się zwolnić. Trudno – pomyślałem. – Albo się uda, albo się nie uda. Zwolniłem się ze spółdzielni.

I tak oto w 1985 roku rozpoczął Pan pracę na swoim, w przydomowym warsztacie.

W maju 1985 roku zarejestrowałem firmę, dostając zezwolenie od naczelnika miasta i gminy Międzybórz na wykonywanie usług dla okolicznej ludności w zawodzie stolarza. Pamiętam, że nie mogłem zatrudnić – wliczając mnie – więcej niż 5 osób, w tym czeladnika i ucznia.

W dowodzie – bo ten dokument wyglądał wtedy jak niewielka zielona książeczka – przybył odpowiedni stempel.

Tak, w dowodzie przybito mi stempel. Trzeba było też odebrać odremontowany garaż jako warsztat rzemieślniczy. Zdobyłem wszystkie niezbędne zgody i dokumenty, ale ten początek był bardzo ciężki.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Wiesławem Wajnertem w rozdziale: Ślusarz, zegarmistrz i wiara w sukces