Robotnicze wojsko
22 kwietnia, 2019 2024-01-02 9:12Robotnicze wojsko
Rozmowa z Janem Lenartem, założycielem i właścicielem firmy Dig-Net Lenart.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Z kuźni na kolej
Pracę w Bazie Napraw Maszyn i Sprzętu Mechanicznego w Hanulinie rozpocząłeś w 1982 roku, tak?
Tak, to był rok 1982.
A wojsko nie upomniało się o Ciebie?
Tak, upomniało, jakżeby inaczej. Już w trakcie mojej pracy w Hanulinie byłem dwa lata w wojsku. Wzięli mnie wiosną 1985 roku. Byłem w jednostce w Strzelcach Opolskich, później w Kędzierzynie-Koźlu. To były takie formacje robotnicze…
Wojsko robotnicze? Czyli co: praca fizyczna zamiast poligonu?
Dokładnie tak, pracowaliśmy oczywiście po unitarce. Ze względu na kategorię, którą otrzymałem –była to kategoria D3 – byłem w jednostkach zaplecza. Skierowano mnie do pracy w Strzelcach Opolskich, w firmie Agromet, w której byłem w utrzymaniu ruchu jako elektronik. Jak widać nawet w wojsku ta ciągłość zawodowa była zachowana.
Wbrew obiegowym opiniom na temat zasadniczej służby wojskowej dla Ciebie – jak rozumiem – nie były to dwa lata zupełnie wyrwane z życiorysu, bo miałeś możliwość pracy w wyuczonym zawodzie?
Czy wyrwane z życiorysu? Ja bym tak tego nie nazywał. Na pewno wojsko pewnych rzeczy uczyło. Ja na przykład miałem w jednostce osoby po trudnych życiowych przejściach i musiałem nauczyć się współpracy z tymi ludźmi, co wcale nie było takie łatwe. Pomimo wielu życiowych przejść byli to ludzie, na których można było liczyć. Gdy było się w porządku w stosunku do nich, oni odpłacali tym samym. Natomiast wracając do tamtego wojska… Jakiekolwiek ono by nie było, to jednak budowało i formowało charakter. Byliśmy jednostką robotniczą, która była skoszarowana. Mieliśmy normalne koszary, mieliśmy dowództwo, przyjeżdżali do nas generałowie WSW i tak dalej, i tak dalej…
Z wojska wyszedłeś w 1987 roku z tradycyjną pamiątką – chustą.
Tak. Jak tradycja, to tradycja. To tyczyło się wszystkich wychodzących z wojska.
Tradycją było też to, że rezerwa docierała do domów na czworaka…
Różnie to bywało. Tak czy owak dotarłem do domu. A po kilku dniach ponownie rozpocząłem pracę w bazie w Hanulinie. Okazało się jednak, że tam już sporo się zmieniło.
Ktoś już zajął Twoje miejsce?
Nie o to chodziło. Problem był natury finansowej. Otóż jak rozpoczynałem pracę, to stawki były w miarę przyzwoite, można było za nie utrzymać rodzinę. Ale jak wróciłem z wojska, to pieniądze były już tak marne, że nie szło związać końca z końcem.
Użyłeś sformułowania: utrzymać rodzinę. Czy to znaczy, że jeszcze przed wojskiem ożeniłeś się?
Nie, ożeniłem się później – w 1988 roku i w tym samym roku urodził nam się syn Kamil. To był dla nas bardzo trudny okres, ze względu na to, że żona, jak urodziła, nie mogła już pracować w zakładzie, w którym zresztą zarabiała dwa razy więcej niż ja.
Cóż to był za zakład?
To była gliwicka firma Prowbud. Oni budowali tutaj elewator, a żona była tam sekretarką, księgową, prawą ręką. Najciekawsze wspomnienie jest takie, że dla ponad stu osób, bo tylu było tam pracowników, woziła Żukiem, co miesiąc, wypłaty z Gliwic.
Nie mów, że była też kierowcą!?
Nie, wiozła je jako pasażer, ale wyobraź sobie tylko: kobieta, nie dość, że w zaawansowanej ciąży, to jeszcze z potężnymi pieniędzmi w torebce. A po drodze – wiadomo – tu zajechali do sklepu, tam zajechali do sklepu, bo to były czasy, kiedy sklepy świeciły pustkami, a na Śląsku było trochę inaczej. Łatwiej można było coś ciekawego trafić.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Janem Lenartem w rozdziale: Monter na austriackim dachu