Branża

Zemsta towarzysza sekretarza

Ryszard Rychlik, współzałożyciel i wieloletni prezes Zarządu firmy Profim.

Zemsta towarzysza sekretarza

Rozmowa z Ryszardem Rychlikiem, współzałożycielem i wieloletnim prezesem Zarządu firmy Profim.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej szósty rozdział tego wywiadu. Piąty rozdział można przeczytać tutaj: Kiedy będzie kiełbasa?

To było już po stanie wojennym – Pan mi uciekł trochę ze wspomnieniami do przodu – tymczasem mamy lato 1980 roku. Strajkuje cała Polska: od Lublina po Szczecin i od Gdańska po Śląsk, a później szesnaście miesięcy karnawału „Solidarności”. Pan też się zaangażował w tę działalność?

Ja wtedy nie byłem jakimś wielki związkowcem. Oczywiście, wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością, tą wiosną ludów. Chodziliśmy na wszystkie spotkania, strajki, później – jak powstała „Solidarność” – to byłem w komisji zakładowej. Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego co miało miejsce w niedzielę, 13 grudnia, poszliśmy do pracy w poniedziałek skrzyknęliśmy się w kilku i zastanawialiśmy się, co robimy: strajkujemy czy nie strajkujemy?

I jaka była decyzja?

Zadecydowaliśmy, że odwlekamy decyzję o dzień czy dwa. Ale wieczorem przyszli po nas – zgarnęli całą szóstkę: jedną osobę z kopalni, jedną z elektrowni i cztery osoby z Mirandy. Tak zaczęło się moje internowanie.

Gdzie Pan siedział?

Na początku, pierwszą noc w Turku, potem w Kole, a potem nas wywieźli w trzaskający mróz do Mielęcina koło Włocławka – do byłego więzienia dla młodocianych. Ta więźniarka jechała tak z Koła na wschód, na wschód, na wschód, ale nagle zorientowaliśmy się, że samochód skręca na północ, wtedy ulga, bo już wiedzieliśmy, że nie wiozą nas za wschodnią granicę. W Mielęcinie siedziałem w celi ośmioosobowej.

Miał Pan jakiś kontakt z żoną, rodziną?

Proszę sobie wyobrazić, że nasi bliscy przez całe święta Bożego Narodzenia aż do sylwestra Nowego Roku nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, bo nikt im nie powiedział, co się z nami dzieje. Warunki były urągające: kibel na środku celi, osiem osób – wszystko brudne, brudne koce. Po trzech tygodniach pojawiły mi się na ciele jakieś znaki, okazało się, że to były mendy. Wtedy właśnie dowiedziałem się, co to były mendy.

I cóż to takiego było?

Takie pasożyty: małe, płaskie, czarne, zagnieżdżają się tuż pod skórą, przede wszystkim w okolicach łonowych, trochę podobne do kleszczy. Nie wiem, czy są groźne dla zdrowia, w każdym razie mi to w ciągu trzech czy czterech dni wytruli. Nie pamiętam już, czy dostałem zastrzyki, czy może sypali jakimś proszkiem.

W Mielęcinie wraz z Panem siedzieli wyłącznie więźniowie polityczni czy może także kryminalni?

Nie, nie – tylko polityczni. Wywieźli tych młodocianych gdzie indziej i tylko my byliśmy.

Dużo osób było tam internowanych?

Dużo. Nie chcę strzelać, ale myślę, że z dwieście osób.

I długo Pan siedział?

Sześć tygodni. Podobnie zresztą jak większość z nas. Wypuścili nas pod koniec stycznia 1982 roku. W sobotę. Jakoś dostałem się do domu, nie wiedziałem co robić. Ale w poniedziałek trzeba było iść do pracy.

A po wyjściu z internowania nikt Pana nie śledził, nie nachodził, nie interesował się Panem, nie próbował przekonywać do swoich racji?

Nie, nie.

Na pożegnanie też nikt Pana nie straszył: Pamiętajcie Rychlik, nie rozrabiajcie już, siedźcie wy lepiej spokojnie?

Nie. W okresie internowania próbowano mnie zwerbować, ale w sposób taki powiedziałbym nienachalny, inteligentny. Mówili, że tacy ludzie jak ja, informatycy, bardzo by się im przydali, bo to, bo tamto, bo służby to nie tylko ganianie za opozycją, ale jest też kupa zaplecza technicznego i fachowcy są bardzo potrzebni. Ja oczywiście zbywałem to śmiechem. Nie nagabywali mnie za mocno. Na którymś z przesłuchań powiedziałem, że wiem, komu zawdzięczam swoje internowanie.

?

Myśmy wykryli jakieś szwindle pierwszego sekretarza partii w Mirandzie w procesie głosowań i on wtedy był strasznie wściekły, miał zresztą trochę złamaną karierę w partii. Pamiętam, że kiedy wychodziłem z przesłuchania na komisariacie w Turku, w trakcie internowania, to on też tam był. Schodził ze schodów i jak zobaczył mnie, to się zawahał, chciał cofnąć, ale ja już go rozpoznałem. A skoro on był sekretarzem partii, to co robił na milicji? Zresztą jeden z przesłuchujących mi powiedział: Gdybyśmy mieli słuchać towarzysza Kędzierskiego, to już by pan panie Rychlik stąd w ogóle nie wyszedł.

A lojalki Panu nie podsunęli do podpisania?

Nie, nic takiego mi nie dawali. Oni wiedzieli, że jestem człowiekiem dość stanowczym i jeżeli próbowali mnie werbować, to w sposób bardzo inteligentny, zakamuflowany. Traktowali mnie jako człowieka, który ma skrystalizowany światopogląd. Nikt nie wrzeszczał, do niczego nie zmuszał.

Czy to prawda, że po wyjściu z internowania nosił się Pan z zamiarem wyjazdu z Polski?

Tak, podjąłem decyzję, bo wszystkich nas się pozbywali – tak głosiła plotka – by emigrować. Wybrałem wtedy Kanadę. Postanowiłem wyjechać z rodziną. Dlaczego Kanada, a nie USA? Nie wiem, jakoś mi się to wydawało bardziej oryginalne. Z żoną już wszystko ustaliliśmy. No, ale drugie dziecko było bardzo małe – nasz drugi syn miał dopiero półtora roku. Mama też rozpaczała. I tak zostałem. Oczywiście dzieci mi później wypominały, że nie wyprowadziliśmy się do Kanady.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Ryszardem Rychlikiem w rozdziale: Byliśmy fanami ustawy Wilczka