Zakład na polu kapusty
20 stycznia, 2016 2023-11-23 15:08Zakład na polu kapusty
Rozmowa z Leszkiem Wójcikiem, właścicielem Fabryki Mebli Stolpłyt, Wójcik Fabryki Mebli i Żuławskiej Fabryki Mebli, właścicielem marki Meble Wójcik.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej czwarty rozdział tego wywiadu. Trzeci rozdział można przeczytać tutaj: Władza zabrania produkować
Po dwóch latach spędzonych w trójkę – z bratem Eugeniuszem i Józefem Goldbergiem, działałeś później przez trzy lata tylko z bratem. A potem Wasze drogi zaczęły się rozchodzić…
W 1986 roku postanowiliśmy, że się rozchodzimy, dzielimy wszystko i działamy samodzielnie. Z bratem – warto wspomnieć – dobrze nam się współpracowało. Był bardzo dobrym fachowcem, po tej samej szkole co ja, byliśmy dobrze wyszkoleni, zresztą w spółdzielni dostaliśmy w tyłek tak samo. Dużo fajnego razem przeszliśmy. Mieliśmy tyle potencjału, trochę pieniędzy i w jednym roku zbudowaliśmy dwa zakłady: ja – tutaj w Elblągu na ulicy Żuławskiej, a on – niestety w tym nieszczęsnym Łęczu. Piękna miejscowość, ale nie na biznes, kompletnie nie w tę stronę.
Tak bezkolizyjnie poszło to rozstanie?
Bezkolizyjnie, bo my mieliśmy jedną, fajną zasadę, że każdy pisał wszystkie wydatki. Jak ja jechałem w drogę, to tam zaznaczałem wydatki: paliwo, jedzenie. I wiesz, siadaliśmy później i liczyliśmy: „Ja wydałem tyle, ty wydałeś tyle” i wszystko było zgodnie, ale robiliśmy to na bieżąco, żeby – nie daj Boże – się nie pokłócić. Zresztą, jak byliśmy wcześniej w trójkę, z Józkiem Goldbergiem, to też równo się dzieliliśmy, mieliśmy notesy, pisaliśmy, co, kto wydawał, co robił. No, ale jak zdecydowaliśmy z bratem, że się rozchodzimy, to kupiłem hektar ziemi na Żuławskiej. I postanowiłem się budować.
Powiedziałeś, że ziemię kupiłeś. Nie wydzierżawiłeś? Wtedy prywatnie nie było to chyba takie proste.
No, nie było łatwo, ale się udało. Zobacz: to był – powiem szczerze – zupełny przypadek. Szliśmy kiedyś do domu, patrzę – przy drodze tablica, że działka do sprzedaży. Okazało się, że właściciel miał tam wcześniej pole kapusty, ale mu nie szło i postanowił sprzedać. Od razu mi się spodobał ten kawałek. No i jak sprzedał mi ten hektar, to miałem plan, żeby zrealizować tę budowę raz-raz.
Od kwietnia, chyba do września – kilka miesięcy – tyle trwała budowa.
No, zawsze tak buduję: czy mniejsza, czy większa inwestycja, to trwają pięć miesięcy. Miałem jakieś pieniądze, na początek to wystarczyło. Później samochód sprzedałem, jeszcze tylko tym starem jeździłem, no i udało się, zbudowałem. I w 1986 roku rozpocząłem swoją działalność jako Zakład Stolarski Leszek Wójcik, w nowo wybudowanym zakładzie, o powierzchni dwustu pięćdziesięciu metrów kwadratowych.
Gdy słucham tego, co mówisz, to aż trudno mi uwierzyć, że tak łatwo Ci to poszło, że nikt nie rzucał Ci przysłowiowych kłód pod nogi. Zwłaszcza, że raptem dwa czy trzy lata wcześniej pisała do Ciebie w ostrym tonie gdańska prokuratura.
To był okres, że jeszcze przeszkadzali. Na moją działkę biegło zasilanie na drewnianych słupach, a tu pewnego dnia pismo przychodzi: proszę wymienić słupy drewniane na betonowe. Zobacz: 1986 rok, ja samodzielnie zacząłem działać, no czy to nie było celowe?
Pewnie było. I jak odpowiedziałeś na to pismo?
W ogóle nie odpowiedziałem nic na pismo. Przyjechali wyłączyli prąd, a ja już miałem w zakładzie produkcję, jaka tam ona by nie była, więc pojechałem do zakładu energetycznego, do takiego Mazura. Do dzisiaj go pamiętam, nazwisko miał Mazur, zresztą obecnie nieraz spotykam go. I zobacz: ja miałem za własne pieniądze zrobić te słupy, kiedy dopiero zaczynałem działalność.
Rzeczywiście wymieniałeś te słupy?
Każdy słup stał na innej działce, u innego właściciela. Musiałem do nich jeździć, tych ludzi musiałem prosić na kolanach, żeby postawić słupy, bo linia inną trasą już szła, a trzeba było inaczej postawić. I musiałem za to sam zapłacić, prywatnie.
A powiedz, czy Twój zakład, wtedy, w 1986 roku, to był ciągle jeszcze warsztat rzemieślniczy?
Wtedy już nie, to był już zakład produkcyjny. Miałem to w dowodzie osobistym, że to był zakład produkcyjny. Bo wtedy w dowodzie wpisywali miejsce pracy albo działalności. Ja jeszcze zresztą ten swój stary dowód osobisty, taki zielony, gdzieś mam. Bo Ty, Marku, który jesteś rocznik?
Sześćdziesiąty ósmy.
No to jesteś dwanaście lat młodszy ode mnie. Pół pokolenia. Ale się jeszcze łapałeś na ten zielony dowód osobisty.
Pewnie, że się łapałem. Ja ten zielony dowód osobisty, taką niewielką kilkunastostronicową książeczkę ze zdjęciem doskonale pamiętam. Zresztą też taki miałem i to dość długo, zanim weszły do użycia dowody w postaci plastikowej karty. Ale wracając do Twojego zakładu, dwieście pięćdziesiąt metrów to już spory zakład, ale trzeba było tam wstawić jeszcze jakieś maszyny…
Jedną z nich widziałeś w firmie na parterze.
Ten zabytek na dole to jedna z Twoich pierwszych maszyn?
Tak. Maszyny to, można powiedzieć, w połowie były ze złomu, a w połowie z wysypisk śmieci przy jakichś kotłowniach, z tego typu miejsc. Jak ja dorwałem się gdzieś to tego na złomie, jak zobaczyłem coś takiego, to wszystko zabierałem. Wiesz, przykre to było bardzo, ale niestety prawdziwe. Że człowiek chciał coś robić ludziom, chciał pracować, chciał zatrudniać i nie mógł prostej maszyny kupić, musiał tak kombinować
A później maszyny z tych znalezionych części sam składałeś?
Różnie bywało. Trochę sam składałem, też jacyś ślusarze przychodzili, przychodzili mechanicy z Elbląga i oni to robili. Czasami od siebie coś przynieśli, znali się na tym, umieli to robić. Widzisz Marku, my – prywaciarze – nie mogliśmy, ot tak, pojechać do sklepu i kupić lakier czy poliester. Musiałeś „zdobywać”, nie kupić – tylko załatwić, a poza tym, jak ktoś z dużego, państwowego zakładu wyrzucał jakieś maszyny czy części na złom, to zbierałeś je, bo byłeś do tego zmuszony.
Mówiłeś o tym. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to kompletnie abstrakcyjne. Myślę, że ktoś, kto nie przeżył PRL-owskich realiów, nie jest w stanie tego zrozumieć.
Żeby kupić okleinę, to myśmy jeździli po całej Polsce, ale często było byle co, strasznie siermiężna. Jak już dostałeś z prawdziwej fabryki taki czeczot albo okleinę mahoniu czy dębu, to mogłeś lizać tę okleinę, radość była niesamowita, chciało się przy tym robić, a jak przywiozłeś badziewia, jeszcze na dodatek mokrego, to był dramat. Myśmy kiedyś z bratem – cofnę się trochę – jeździliśmy z przyczepką po okleinę. I jak weszliśmy do magazynu, to już wiedzieliśmy, czy zrobimy ładne meble, czy nie. Ale nawet jak było badziewie, bez koloru, brzydkie, to braliśmy. Z drogiej strony – czasami złapałeś coś fajnego, naładowałeś sobie przyczepkę – przyczepki były małe, jednoosiówki – przyjechałeś z magazynu, kładłeś jak szewc skórę i kroiłeś nożami, do tego nie było maszyn. Później się szlifowało, lakierowało, a nie było lakierów, nie było past polerskich, papierów ściernych. Niczego nie było. Wszystko trzeba było załatwić.
Ciągle jeszcze – jak słyszę – robiliście w czeczocie.
Robiliśmy w czeczocie, ale już tylko same drzwi. Bo korpusy były w płycie. Później już całkowicie przeszliśmy na taką produkcję, o której wcześniej wspominałem, że koledzy już dawno kroili płytę po garażach, a my – z racji tego, że mistrzowie – to ciągle w tych lakierach i okleinach siedzieliśmy.
23 grudnia 1988 roku PRL-owski Sejm uchwalił przygotowaną przez rząd Mieczysława Rakowskiego Ustawę o działalności gospodarczej, bardzo zresztą liberalną ustawę, zwaną – od nazwiska ówczesnego ministra przemysłu – „ustawą Wilczka”. W krótkim czasie za robienie interesów wzięły się tysiące, miliony Polaków. Niespełna pół roku później czerwcowe wybory do sejmu i senatu rozpoczęły w Polsce zmiany polityczne. Dla Leszka Wójcika także szło nowe? Odetchnąłeś, że teraz już będzie lepiej, normalniej?
Wtedy już legalnie można było zamówić materiał, maszynę, tylko trzeba było mieć pieniądze. Gotówkę. Nie było, że jakiś przelew, wszystko trzeba było mieć na ręku. Dla mnie i dla mojej firmy to był okres budowania zaufania do nas. Z drugiej strony nie mieliśmy sieci, do której moglibyśmy coś sprzedawać. Poza tym była kupa cwaniaków, kombinatorów, którzy jak wzięli, to nie przywieźli pieniędzy. Ja jak jechałem do Grajewa, to brałem gotówkę, płaciłem – nie było żadnych przelewów – i jak zapłaciłem, to mogłem jechać do magazynu po towar.
Ty już miałeś wtedy nie warsztat rzemieślniczy, lecz zakład produkcyjny, ale generalnie dla rzemieślników i dla rzemiosła nastały niełatwe czasy.
Miałem już zakład produkcyjny, ale ja ciągle w tym rzemiośle byłem. Byłem zarejestrowany jako członek rzemiosła polskiego. Zresztą do dzisiaj jestem tym członkiem, tylko mało działam, bo nie mam czasu. To, co się wtedy stało z rzemiosłem, moim zdaniem, było bardzo niedobre.
Dlaczego tak uważasz?
Dlaczego? Bo fryzjer mógł być stolarzem, mógł zatrudniać, mógł się brać za coś, czego nie umiał i na czym się nie znał. Kiedyś, żeby zakład otworzyć, musiał Związek Rzemiosła Polskiego wydać zaświadczenie. Później to się skończyło, poszło się do pani z urzędu gminy, już miałeś papier i mogłeś zakład otwierać. Moim zdaniem to było zarazem dobre i złe. Może i dobre, bo była swoboda, ale zaczęło się dużo dziadostwa robić, a klient nie miał nawet gdzie pójść i na kogo poskarżyć. Wcześniej szedł na skargę do dyrektora cechu rzemiosł różnych.
Masz rację, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych więcej było tego entuzjazmu niż profesjonalizmu, a wspomniany przez Ciebie przysłowiowy fryzjer mógł zostać stolarzem. Ale na dłuższą metę większość z takich ludzi nie utrzymała się. Rynek wyeliminował jednak takich „pseudofachowców”.
Wtedy nie trzeba było papierów, ja miałem tytuł czeladnika i uprawnienia, później miałem mistrza, później miałem pedagoga – bez tego nie można było zatrudnić ucznia, zresztą do dzisiaj nie można, musiałeś mieć pedagoga, ale mistrza już nie musiałeś mieć. Ale niektórzy na siłę chodzili na taki kurs i później dostawali zezwolenie. I działali. Dużo później odpadło – dobrze powiedziałeś, że rynek wyeliminował wielu takich partaczy. Dlatego najważniejsza rzecz w tamtych latach to było – moim zdaniem – budowanie zaufania u klientów. Wtedy może nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że człowiek coś buduje, bo wtedy chodziło o to, żeby po drodze nie odpaść.
To już był także taki okres, gdy mogłeś produkować, co chciałeś i ile chciałeś. I nikt się do Ciebie o to nie czepiał.
Mogłem produkować ile chciałem, serie, jakie chciałem, tylko brakowało jednej rzeczy – brakowało technologii, brakowało maszyn. Nie było na czym dobrze i dużo produkować. Zachód chyba wtedy nie bardzo w nas wierzył, tu wtedy nie było rynku.
Nie było na czym produkować, ale – z czym, jak z czym – ze zbytem nie miałeś problemów.
Ze zbytem nie miałem problemów. Żadnych, zwłaszcza, jeśli chodziło o sprzedaż na Wschód.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Leszkiem Wójcikiem w rozdziale: Ratunek w hiperinflacji