Branża

Warsztat w miejscu ogrodu

Danuta i Marek Liberaccy.

Warsztat w miejscu ogrodu

Rozmowa z Markiem Liberackim, właścicielem firmy Libro.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Firma w garażu

Doszedłeś do momentu, gdy miałeś już jakieś maszyny, zacząłeś zatrudniać pracowników, zleceń było coraz więcej. Garaż stał się chyba już za ciasny?

Tak, ale to była nieco bardziej skomplikowana historia. Miałem przy domu ogród i jesienią 1991 roku przywiozłem od rodziców obornik, bo chciałem nawieźć grunt. Zakopałem ten obornik i czekałem do wiosny, by posadzić jakieś warzywa, kwiaty. A wiosną przyjechała koparka, wykopała to wszystko i zaczęła się budowa. Poszerzyłem piwnicę, bo do góry nikt by mi nie zezwolił budować, a że zamiast ogródka będzie piwnica, to nie było problemów. I tak wybudowałem niecałe sto metrów warsztatu. Ale dla mnie to był niesamowity przeskok: z szesnastu metrów na sto.

Sąsiedzi nie protestowali, że Liberacki im pod bokiem fabryczkę buduje?

Zgodnie z prawem budowlanym sąsiedzi musieli wyrazić zgodę, ale nie było z tym problemów, bo tapicernia to jednak nie był jakiś bardzo uciążliwy zakład.

Dobrych miałeś sąsiadów.

To prawda. Gdy ja budowałem, to sąsiad też chciał się pobudować, ale on chciał budować stolarnię i inny z sąsiadów nie zgodził się. Powiedział: tapicernia – tak, ale stolarnia – nie.

Przecież Ty też miałeś w warsztacie trochę prac stolarskich.

Ale oficjalnie budowałem tapicernię. A że jakieś tam maszyny stolarskie były… Na zgłoszeniu było czarno na białym: zakład tapicerski.

Byłeś już wtedy żonaty?

Tak. Firmę otworzyłem w marcu 1990 roku, a 4 sierpnia 1990 roku się ożeniłem. Karierę w biznesie zaczynałem jako kawaler.

Krótka była ta Twoja kariera biznesmena-kawalera.

Bardzo krótka – dosłownie kilkadziesiąt dni.

Powiedz, a żona nie narzekała, gdy dwa lata później zacząłeś się rozbudowywać: „co mi to będziesz w ogrodzie jakąś fabrykę stawiał?”

Absolutnie nie, przez cały czas mi pomagała, pilnowała budowy. Zajmowała się dzieckiem jednocześnie gotując obiady dla pracowników firmy rozbudowującej zakład. Żona od początku wspierała mnie we wszystkich moich przedsięwzięciach.

A długo budowałeś?

Ja wiem, ile to mogło trwać? Dosłownie może ze cztery miesiące.

I gdy ruszył zakład, to ilu miałeś już pracowników?

Pracowników było dwóch, może trzech, a do tego czterech uczniów. W garażu robiliśmy stolarkę, a w nowym warsztacie – tapicerkę.

Pierwsze targi w Poznaniu, Marek Liberacki (drugi z prawej) z synem Pawłem, 1996 r.
Pierwsze targi w Poznaniu, Marek Liberacki (drugi z prawej) z synem Pawłem, 1996 r.

Któryś z tych uczniów pracuje jeszcze w Twojej w firmie?

Nie, nie ma już nikogo z nich. Jeden otworzył swoją działalność, ale już nie ma jej – zamknął interes. Drugi prowadzi swoją działalność w Ostródzie – ma tam zakład tapicerski, w którym zatrudnia kilka osób. Trzeci zmienił branżę, a co robi czwarty – to nawet nie wiem.

A Ty byłeś wtedy takim prezesem, który nie siedział za biurkiem?

Non stop się pracowało. Oni poszli do domu, o tej dajmy na  to siedemnastej, to ja musiałem skroić materiał i uszyć, by – jak przyjdą następnego dnia – mieli jakieś zajęcie. I pracowałem jeszcze kilka godzin, do dwudziestej, czasami do dwudziestej pierwszej, a nawet i dłużej. Na mojej głowie były wszystkie sprawy papierkowe, zmówienia, które trzeba było powypełniać. Byłem takim trochę szefem, trochę pracownikiem, trochę sprzedawcą, trochę księgowym. Wszystko to musiałem sam zrobić.

A kiedy przyszedł taki moment, gdy powiedziałeś: „dość, jako właściciel firmy mam już inne obowiązki, niż składanie mebli”?

To był 1994 rok, gdy wydzierżawiłem od Urzędu Miasta pomieszczenia po byłej pralni przy ulicy Kupnera 14 w Lubawie, w miejscu, w którym obecnie znajduje się hotel Spichlerz. Tam było ponad dwieście metrów, może nawet więcej – do trzystu metrów. Był tam też garaż, to go zaadoptowałem. Tam już było dużo zamówień, spora produkcja, zatrudniałem kilkanaście osób. Na etacie miałem już zatrudnionych krojczych, więc nie musiałem sam kroić materiału. Część produkcji wysyłaliśmy do Rosji. Wtedy już fizycznie nie pracowałem, byłem takim zaopatrzeniowcem, jeździłem po materiał do hurtowni. Z tamtymi czasami jeszcze wiążą się inne wspomnienia. Jak już wszystko pozałatwiałem, to – gdy wracałem do firmy – zajeżdżałem do takiej babci, która w domu robiła kurczaki z rożna, zamawiałem połówkę tego kurczaka i dwa na wynos – dla pracowników.

Dobrze mieli z Tobą ci Twoi pracownicy.

Zawsze, gdy wybierałem się po towar, to któryś przychodził i mówił: „Szefie, te kurczaki to dobre były. Może szef wracając przywiózłby ze dwa”. No i widzisz: byłem zaopatrzeniowcem pełną gębą – tam materiały, a tu obiad dla pracowników. Ale – nie powiem – robili swoją robotę aż się patrzy. Jak trzeba było, to zostawali po godzinach.

Państwowa Inspekcja Pracy Cię za to nie ścigała?

Nie. Miałem tylko jakieś tam drobne problemy z Sanepidem i ze strażą pożarną.

Ze strażą pożarną? A co przeskrobałeś?

Kiedyś przyjechali, zrobili inspekcję i powiedzieli, że na terenie zakładu musi być hydrant. A ja na to, że pierwsze słyszę o takim obowiązku. A oni wtedy: „Wie pan co, my możemy panu ten zakład zamknąć”. To ja do nich: „Najpierw musielibyście go otworzyć, by móc go później zamykać”.

Mówiłeś, że w 1994 roku wynająłeś od Urzędu Miasta w Lubawie większe pomieszczenia – na Kupnera. Czy wtedy jeszcze w warsztacie przy domu prowadziłeś jakąś działalność?

Tak, zostały tam dwie osoby. Tam była szwalnia i usługi, bo ciągle jeszcze naprawialiśmy stare meble.

W jakim stanie były budynki na Kupnera?

Całkiem przyzwoitym, nawet nie musiałem tam robić specjalnego remontu. Posadzki były w bardzo dobrym stanie, budynek nie był taki stary. Może nawet bym go kupił, ale był przeznaczony do rozbiórki, bo w planach zagospodarowania przestrzennego miało być powiększane skrzyżowanie.

Czyli z góry zakładałeś, że ten zakład, ta lokalizacja jest tymczasowa, bo za jakiś czas i tak będziesz musiał się stamtąd wyprowadzić?

Dokładnie tak, początkowo chciałem to kupić, ale mi wybili z głowy, że to nie ma sensu, bo budynek będzie rozebrany.

Syn, Paweł Liberacki, na ekspozycji firmowej podczas targów w Poznaniu, 1996 r.
Syn, Paweł Liberacki, na ekspozycji firmowej podczas targów w Poznaniu, 1996 r.

Już wtedy zatem wiedziałeś, że trzeba od razu rozglądać się za czymś nowym…

Tak. Później w spółdzielni Grunwald był przetarg na maszyny szwalnicze. Pojechałem na ten przetarg, oglądam te maszyny, a był tam Adler, taka dobra, duża niemiecka maszyna. Do pikowania wersalek – jak znalazł. Przetarg był w pomieszczeniach, w których jest teraz moja szwalnia. Wtedy już nie patrzyłem na te maszyny, tylko na tę szwalnię. „Żebym ja miał takie pomieszczenie, jak ta szwalnia” – pomyślałem wtedy. – „Co tutaj można byłoby robić…”. Zaraz potem pojawiła się informacja, że to będzie na sprzedaż, zgłosiłem się więc do syndyka. Tylko ten budynek był podzielony na dwie części: A i B. Mnie interesował budynek B, ale syndyk zaczął kręcić nosem, bym brał całość. Co było robić? Postanowiłem, że całość będę kupował. Miałem to wziąć na raty i spłacić w ciągu roku.

Mówiłeś, że na Kupnera już była spora produkcja. Jednak mimo to, mimo tych kilkunastu osób, które tam zatrudniałeś, mimo eksportu na Wschód, firma była wciąż jeszcze dość mała, o lokalnym raczej zasięgu. Musiałeś sobie zatem zadawać pytanie: „co dalej? Zostać z tym, co jest – czyli niewielkim zakładem produkcyjnym, czy próbować inwestować, zatrudniać, zwiększać produkcję? W jakim kierunku sprzedawać?”

Chciałem sprzedawać w pobliżu, do dwustu kilometrów, bo nie miałem transportu. Tu miałem klientów, tu miałem dostawców. Jak się pojawiła szansa, to zacząłem sprzedawać do Rosji. Janek Szynaka sprzedawał wtedy swoje meble do Rosji, przede wszystkim wyposażenie sklepów, aptek i okazało się, że jego odbiorca był zainteresowany tapicerką, spytał, czy mogę mu robić. I tak poszło. Kilka TIR-ów mebli wtedy sprzedałem. Małymi kroczkami interes się rozwijał. Ale nie będę kłamał, że miałem jakąś wielką wizję czy plan. Co to, to nie.

Gdy byłeś sam, to oczywiście miałeś jakieś kłopoty, ale gdy po kilku latach zatrudniałeś kilkunastu pracowników – to skala kłopotów była już zapewne nieporównywalnie większa. Z czym wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych miałeś największe problemy?

Pamiętam, że w 1993 albo 1994 roku pojechałem pierwszy raz na targi mebli do Poznania…

W charakterze wystawcy?

Nie, nie, jako zwiedzający. Wystawiał się wtedy Janek Szynaka i jego firma, wtedy już całkiem spora. Jak zobaczyłem firmy, które się wtedy w Poznaniu wystawiały, zobaczyłem, co pokazywały, jakie meble, zobaczyłem te stoiska po kilkaset metrów, to wpadłem w kompleksy i pomyślałem, że jak wrócę do domu, to chyba zamknę firmę, bo z czym do ludzi. Tam wszystko wychuchane, wypieszczone, a ja ze swoim garażem, z wynajętymi pomieszczeniami po pralni… To przecież porywanie się z motyką na księżyc.

Szybko Ci przeszły te obawy?

Gdy wróciłem, wziąłem się za robotę, minął tydzień, drugi i zapomniałem o swoich rozterkach. A dzisiaj pewnie nas trochę podglądają ci mali.

Jak wtedy, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wyglądała kwestia płatności? Żadnych przelewów internetowych przecież nie było.

Gotówka. To było jeszcze przed denominacją, ceny liczone były w milionach złotych.

A ten początek lat dziewięćdziesiątych był lepszym niż dzisiaj czasem na biznes czy gorszym?

To były zupełnie inne czasy. Ja wiem, czy lepsze, czy gorsze?… Ciężko porównać, bo wtedy zatrudniałem kilka-kilkanaście osób, a dzisiaj – kilkaset. To zupełnie inna skala problemów. Tamte czasy też miały swój urok, ja tam mimo  wszystko nie narzekałem. Wtedy był problem z zaopatrzeniem, ale nie było problemu ze zbytem, a dzisiaj odwrotnie – wszystko jest, tylko klientów nie ma. Trzeba cały czas wymyślać coś nowego, a ceny najlepiej, by szły ciągle w dół.

A nigdy nie padłeś ofiarą jakiegoś oszustwa?

Nie. Trafiłem chyba na uczciwych partnerów. Trzeba przyznać, że w miarę płacili.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Markiem Liberackim w rozdziale: Żukiem na podbój wschodu