Branża

Poszukiwanie w genach

Ryszard Balcerkiewicz (trzeci od lewej) ze Złotym Medalem Międzynarodowych Targów Poznańskich za stolik komputerowy „SK-8”, 29 października 1992 r.

Poszukiwanie w genach

Rozmowa z Ryszardem Balcerkiewiczem, właścicielem i prezesem Zarządu firmy Noti, założycielem Fabryki Mebli Balma.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Od garażu do mebli biurowych

Rok 1988 był dla Pańskiej firmy swego rodzaju cezurą – zaczął Pan produkować pierwsze meble. Pod koniec tego roku, 23 grudnia, uchwalona została ustawa o działalności gospodarczej, zwana od nazwiska pomysłodawcy, ówczesnego ministra przemysłu Mieczysława Wilczka, „ustawą Wilczka”. Miał Pan wtedy wrażenie, że coś się zmienia, przynajmniej w gospodarce?

Na pewno ta ustawa spowodowała, że powstało bardzo wiele prywatnych biznesów, że Polacy uwierzyli, że można robić w Polsce coś na własną rękę. Mnie to nie dotyczyło o tyle, że ja już miałem firmę od ponad 10 lat. Ale dla mnie na pewno otworzył się rynek zbytu. Ludzie zakładali swoje firmy, do tych firm kupowali komputery i na czymś musieli te komputery postawić. Natomiast wiele państwowych przedsiębiorstw meblarskich działających w PRL-u, choćby Jarocińskie Fabryki Mebli, nie potrafiło przestawić się na to, czego oczekiwał rynek. W związku z tym pojawiły się niebywałe szanse dla firm, które miały pomysł na produkt i które podejmowały w tym kierunku działania. W mojej firmie wszystko zaczęło się od stolika komputerowego. Później pojawiły się kolejne meble i nastąpił niebywały rozwój produkcji, w efekcie czego powstała Balma.

Tak à propos komputerów. Stoliki komputerowe produkuje Pan od 1988 roku. A kiedy Pan kupił do firmy pierwszy komputer?

To był chyba… 1989 rok.

Czyli szewc bez butów nie chodził zbyt długo?

Długo nie chodził, już w 1989 roku miałem w firmie jakiś komputer, miałem program do wystawiania faktur, do obsługi księgowej.

A przy okazji mógł Pan przetestować, jak się ten Pański stolik sprawuje.

Oczywiście, tak. Wie Pan, wtedy to były proste materiały: profil malowany proszkowo, bo już nieco wcześniej pojechałem do Niemiec i ściągnąłem małą lakiernię ręczną do malowania proszkowego. Wtedy były one jeszcze bardzo mało znane, ale ja już miałem ją u siebie. Oczywiście wszystkie tworzywowe rzeczy, jak zaślepki, trzeba było kombinować samemu, czasami zlecać narzędziowcowi w jakimś zakładzie, to nie było tak w pełni oficjalne.

Kombinować? Wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych?

Żeby Pan wiedział. Jeszcze nie było przedstawicieli firm zachodnich, w związku z czym… Podam może taki przykład. Pojechałem kiedyś szukać profesjonalnych prowadnic do półki na klawiaturę, ponieważ te, które były, bardzo się zacinały i były niesprawne. Miałem wtedy kontakt do firmy Häfele i w 1990 czy 1991 roku pojechałem do centrali tej firmy do Niemiec, zaszedłem do nich z gotówką i oznajmiłem, że chcę od nich kupić tysiąc czy dwa tysiące – już nie pamiętam dokładnie, ile tego było – kompletów prowadnic. Oni mi tłumaczyli, że nie ma takiej możliwości, ale nie wyszedłem od nich, dopóki mi tych prowadnic nie sprzedali.

A co ich najbardziej zaskoczyło: fakt, że przyjechał Pan z Polski, czy może zamiar zakupu dwóch tysięcy sztuk prowadnic za gotówkę?

Najbardziej zszokowała ich ta gotówka, a ja akurat miałem jakieś duże zamówienie na stoliki, a nie miałem prowadnic i musiałem je pilnie kupić.

Mimo zmiany ustroju w Polsce, z socjalistycznego na kapitalistyczny, problemy z zaopatrzeniem nadal były?

Były, były, przynajmniej wtedy i dlatego jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych musiałem odwiedzać tę Bochnię i zaprzyjaźnioną panią, która gdzieś tam siedziała przy biurku i reagowała na moje telefony. Ale w mojej firmie dokonywał się postęp – najpierw lakierowałem na mokro lakierami, które emitowały uciążliwe zapachy, później – w bardzo szybkim tempie – pojawiały się farby proszkowe. Podpatrywałem firmę Febrü, która wtedy była liderem na rynku europejskim, jeśli chodzi o meble biurowe. Zastępowałem proste rozwiązania coraz bardziej zaawansowanymi, kupowałem nowe maszyny. Tempo zmian było niesamowite.

Te pierwsze stoliki sam Pan projektował?

Tak. Pierwsze tak.

Skąd czerpał Pan wiedzę na temat projektowania?

Przede wszystkim z obserwacji tego, jakie funkcje stolik komputerowy powinien pełnić. Gdy kiedyś pracowałem w biurze, to wiedziałem, że musi być blat, musi być szuflada, w której ciągle miałem bałagan – ale to już zupełnie inna sprawa, musi być jakiś kontenerek. Natomiast postawienie komputera wymuszało inne rozwiązania funkcjonalne. W związku z tym obserwowałem, co musi być. Musi być miejsce do pracy. Musi być klawiatura. Ta klawiatura powinna być gdzieś wsuwana, gdy nie jest potrzebna. Musi być monitor, który też jest regulowany, bo wtedy taka była technologia. No i jednostka centralna – albo w pozycji poziomej, albo w pozycji pionowej. Z tych obserwacji i z potrzeb klienta powstał produkt z materiałów, które były dostępne na rynku. Tak się wtedy projektowało – pod konkretne potrzeby.

Rysunki stolika komputerowego „SK-8”, stolika do drukarek „SD-8” i stolika biurowego „SB-8” z odręcznymi notatkami Ryszarda Balcerkiewicza, początek lat 90.
Rysunki stolika komputerowego „SK-8”, stolika do drukarek „SD-8” i stolika biurowego „SB-8” z odręcznymi notatkami Ryszarda Balcerkiewicza, początek lat 90.

I projektując stolik, myślał Pan wtedy o sobie: „jestem projektantem”?

Nie, nie. Ale muszę powiedzieć, że dzisiaj, gdybym miał wybrać uczelnię, to na pewno wybrałbym jakąś uczelnię artystyczną. Nie wybrałbym uczelni technicznej, bo w genach mam ciągłe poszukiwania, zresztą zajmuję się obecnie fotografią, trochę muzyką, więc te hobby idą raczej w kierunku artystycznym. To projektowanie rodziło się trochę z potrzeb, w sposób nie do końca kontrolowany.

Z racji tej, że nie miał Pan wcześniej do czynienia z projektowaniem, nie zdawał Pan sobie zapewne sprawy, że można inaczej. Że istnieją projektanci, którzy mogą profesjonalnie zaprojektować mebel.

To racja – nie miałem wcześniej do czynienia z projektantami, ale już po 1990 roku zacząłem się otaczać ludźmi, którzy byli lepsi ode mnie. Zatrudniłem szefa produkcji, który wcześniej pracował w Swarzędzkich Fabrykach Mebli i znał się bardzo dobrze na produkcji. Zacząłem współpracować z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, wtedy jeszcze była to Akademia Rolnicza. Szczególnie blisko współpracowałem z Wydziałem Technologii Drewna: kiedyś z profesorem Stanisławem Dzięgielewskim, a później z młodym, wtedy jeszcze adiunktem, a po latach profesorem Jerzym Smardzewskim.

Jakiego typu była to współpraca?

Ta współpraca z uczelnią była wtedy bardzo ścisła, profesor Smardzewski był u mnie nawet przez jakiś czas dyrektorem produkcji, łącząc tę pracę z pracą naukową. Wdrażał wtedy u mnie, na początku lat dziewięćdziesiątych, cały system informatyczny. Zatrudniłem profesjonalnego dyrektora handlowego, zacząłem tworzyć struktury sprzedażowe, zacząłem tworzyć sieć dilerską. Natomiast profesjonalne projektowanie zaczęło pojawiać się w 1993 roku.

Czyli w roku, w którym kupił Pan działkę w Tarnowie Podgórnym z myślą o budowie fabryki.

Wtedy już rzeczywiście przestawałem się mieścić w hali po Wiepofamie i trzeba było podjąć decyzję: czy budować coś nowego – swojego, czy kupić jakiś zakład, bo takie przymiarki robiłem – myślałem o zakupie meblarskiej spółdzielni produkcyjnej. Na szczęście nie kupiłem, bo gdybym kupił jakieś zrujnowane hale z bagażem w postaci załogi i pakietem gwarancji socjalnych, to pewnie z inwestycji byłyby nici. Zakup ziemi w Tarnowie Podgórnym w 1993 roku i podjęcie decyzji o budowie zakładu było – myślę – dobrą decyzją. Trafiłem na bardzo dobry rejon, szybko rozwijający się, i na taki teren, który dawał możliwości rozwoju w przyszłości. W 1995 roku przeprowadziliśmy się z hal po Wiepofamie na swoją posesję.

Do kiedy trwała produkcja stolika komputerowego?

Miałem taką filozofię, że ten produkt powinien żyć długo. Oczywiście te pierwsze wzory się opatrzyły, funkcje musiały się zmieniać ze względu na inne potrzeby, inne komputery, które wchodziły na rynek. Pierwsze stoliki zostały zastąpione innymi. Wtedy też zaczęli pojawiać się w mojej firmie pierwsi projektanci: Piotr Kuchciński, Tomek Augustyniak.

Czyli ten stolik, od którego w 1988 roku wszystko się zaczęło, ewoluował?

W ramach tej samej formy pojawiły się nowe elementy, które podnosiły wartość tego produktu. Pierwsze zaślepki były z tworzywa, ręcznie frezowane. Potem były z formy wtryskowej, zupełnie innej jakości. W następnych latach można już było kupić porządne, zachodnie zaślepki. Stolik ewoluował, ale w pewnym momencie już inne produkty zaczęły zastępować ten pierwszy model i wycofałem go.

A ma Pan go jeszcze w jakiejś firmowej izbie pamięci?

No właśnie nie. Ale – jak mówiłem – czasami jeszcze go gdzieś widuję i tak nawet myślałem, by go odkupić albo wymienić na jakiś inny mebel, nowocześniejszy.

To ile to już lat służą swoim właścicielom?

Dwadzieścia sześć, siedem.

Dobry mebel Pan wyprodukował…

No, wie Pan, tam była dobra stal, dobrze pospawana, także nic nie miało prawa się zepsuć.

W 1992 otrzymał Pan pierwszy Złoty Medal Międzynarodowych Targów Poznańskich za stolik komputerowy „SK-8”. Czy ta ósemka w nazwie oznaczała, że to była już ósma wersja stolika?

Tak. Przy czym pierwszy stolik nazywał się „SK-4”. Nie potrafię nawet dokładnie wyjaśnić, dlaczego „SK-4”; chyba „SK-1” niezbyt ładnie brzmiało marketingowo, dlatego zaczęliśmy numerację od „SK-4”. Później było kilka wersji. „SK-8” to był taki stolik – pamiętam go bardzo dokładnie – który miał dwie półki regulowane, jakieś przystawki z boku, jakiś kosz na papier.

To były Pana pierwsze targi w Poznaniu?

Chyba tak. 1992 rok. Pamiętam stoisko – dwadzieścia metrów kwadratowych. Obok stoisko miała niemiecka firma Febrü. Widziałem dysproporcje w jakości między jej meblami a moimi i zadawałem sobie w pierwszym dniu targów pytania: „Co ja tutaj w ogóle robię? Czy ja mam jakieś szanse, aby to sprzedać?”. Ale co się okazało? I ten Złoty Medal, i fakt, że trafialiśmy idealnie w rynek oraz jego ówczesne potrzeby, spowodowały, że klienci zaczęli do nas przychodzić. I zamawiali ten nasz stolik jako uzupełnienie zaawansowanych mebli, które produkowały firmy zachodnie, a które były już dostępne na rynku polskim.

Dwadzieścia metrów kwadratowych stoiska? To raptem cztery metry na pięć metrów…

Zmieściło tam się kilka stolików, jakieś miejsce do obsługi klienta też było. Z obsługi byłem ja, moja żona i chyba ktoś jeszcze z rodziny. To nasze pierwsze doświadczenie z targami, z wystawiennictwem.

Dlaczego w 1992 roku zdecydował się Pan na udział w targach w Poznaniu?

Zacznijmy od tego, że dla mnie targi były zawsze znaczącym elementem promocji i pokazania swojego produktu. Wtedy w Poznaniu były jakieś targi wiosenne, potem jesienne, potem były jeszcze targi komputerowe. Po tym pierwszym sukcesie – Złotym Medalu – podjąłem decyzję, by pokazywać się na wszystkich targach: i wiosną, i jesienią, i na targach komputerowych, które były istotne ze względu na to, że tam przychodziła branża, która poszukiwała rozwiązań do tych swoich komputerów.

Czy z Pańskiej perspektywy ówczesne targi, sprzed ponad dwudziestu lat, bardzo różniły się od imprez dzisiejszych?

Wtedy bardzo często zdarzało się tak, że klienci, którzy przychodzili, kupowali to, co było na ekspozycji. Wieszało się wtedy na meblach – co również podnosiło wartość marketingową produktu – kartki z napisem „sprzedane”. Dzisiaj jest to na pewno bardziej profesjonalne: są młodzi ludzie, którzy obsługują stoisko, znają języki, a kiedyś było więcej spontaniczności niż profesjonalizmu. Mieliśmy pierwsze katalogi wykonane na ksero – mało to było profesjonalne – ale systematycznie budowaliśmy swoje miejsce na rynku.

Salon firmowy Balmy w Poznaniu, 1994 r.
Salon firmowy Balmy w Poznaniu, 1994 r.

Miejsce, ale też i sieć sprzedaży…

Tak. To były często relacje na wiele lat. Pierwszy nasz partner – firma Lobos z Krakowa – do dzisiaj sprzedaje nasze meble. Jesteśmy zaprzyjaźnieni z Adamem Lobosem, właścicielem. W 1992 roku osobiście wiozłem mu pierwsze stoliki swoim dostawczym samochodem, jadąc na wakacje do Zakopanego.

Wspomniał Pan o wizycie w Niemczech, w siedzibie firmy Hafele, z reklamówką pieniędzy za prowadnice. Rozumiem, że tak samo wyglądały wtedy płatności w Polsce: podstawą była gotówka?

Dokładnie tak. Miałem w firmie kasę i kasjerka przyjmowała gotówkę, a po południu tę gotówkę wpłacało się do banku. Obrót gotówkowy był wtedy bardzo duży.

Kwoty były przy tym astronomiczne, bo to czasy jeszcze sprzed denominacji. Ceny zatem szły w milionach starych złotych…

Tak, tak. Kwoty były bardzo wysokie.

Podobnie, jak inflacja, która wahała się od ponad dwustu pięćdziesięciu jeden procent w 1989 roku do blisko pięciuset osiemdziesięciu sześciu procent rok później. Dla Pana był to jakiś poważny problem?

Wie Pan, to nie była jeszcze wtedy, mimo wszystko, aż tak duża skala działalności, bym mógł to odczuć finansowo.

Ale jak ktoś wziął kredyt choćby w 1988 roku i musiał go spłacać w następnych latach, to często – kolokwialnie mówiąc – cienko piszczał.

Ja to znam z wcześniejszego okresu, gdy brałem kredyt, a oprocentowanie było stałe. Na szczęście wtedy nie musiałem zaciągać dużych kredytów, kredyty pojawiły się u mnie dopiero przy budowie zakładu w Tarnowie Podgórnym, ale to już było kilka lat później. Inne było też wtedy już oprocentowanie.

Czy wraca Pan czasem ze wspomnieniami do początku lat dziewięćdziesiątych? Jaki to był czas dla biznesu – ten początek lat dziewięćdziesiątych? Lepszy czy gorszy niż dzisiaj?

Byliśmy młodsi o te dwadzieścia kilka lat i choćby dlatego człowiek wspomina tamte czasy z pozytywnym nastawieniem. Poza tym nie było na rynku towaru, w związku z czym to, co się wyprodukowało, nawet jeśli nie było do końca dopracowane, to i tak sprzedawało się bez problemu. Były problemy z surowcami, ale ze zbytem było nieporównywalnie łatwiej niż dzisiaj. Dzisiaj jest dużo trudniej, ale jest normalniej. Nie ma już powrotu do sytuacji takiej, jaka była na początku lat dziewięćdziesiątych. To jest naturalna konsekwencja rozwoju.

A nie padł Pan wtedy ofiarą jakiegoś przekrętu?

Zdarzały się sytuacje z nieuczciwymi kontrahentami. Na szczęście ta moja sprzedaż była bardzo rozdrobniona, to nie były duże zamówienia, w związku z czym wpadki – owszem – były, ale w skali całego obrotu były znikome. Nie miały wpływu na dalszy rozwój firmy. Zdecydowana większość odbiorców to byli ludzie rzetelni, uczciwi, którzy tylko korzystali z prolongaty terminu płatności, i wtedy wywiązywali się z ze swoich zobowiązań.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Ryszardem Balcerkiewiczem w rozdziale: Na swoim