Branża

Optymista do wszelkich granic

Od lewej: Renata Leboch-Kicik, Hubert Leboch i Adam Leboch, właściciele firmy Hubertus.

Optymista do wszelkich granic

Rozmowa z Hubertem Lebochem, córką – Renatą Leboch-Kicik i synem – Adamem Lebochem, właścicielami firmy Hubertus.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Zawodowe życie Huberta Lebocha, założyciela firmy Hubertus, związane jest z Siemianowicami Śląskimi, 70-tysięczną miejscowością położoną w samym sercu Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, znaną na całą Polskę z jednej z najnowocześniejszych w Europie klinik leczenia oparzeń – popularnej „oparzeniówki”. Wciśnięte między Katowicami (na południu), Chorzowem (na zachodzie), Będzinem i Czeladzią (na wschodzie) oraz Piekarami Śląskimi i Wojkowicami (na północy) Siemianowice przez dziesięciolecia nie różniło się od innych śląskich miast – rozwój zawdzięczało przemysłowi ciężkiemu, przede wszystkim kopalniom i hutom. Znaczącym dla miasta przedsiębiorstwem były także powstałe w 1952 r. Wojskowe Zakłady Mechaniczne (od 4 lat firma nazywa się Rosomak). Właśnie w WZM rozpoczął pracę Hubert Leboch.

Czym Pan zajmował się w WZM?

Hubert Leboch: Ogólnie mówiąc zajmowaliśmy się remontem czołgów. Pracowałem na państwowej posadzie do 1982 r., kiedy to (nie chciałbym tutaj jednak rozpamiętywać mojej politycznej i związkowej przeszłości) zostałem zmuszony do rezygnacji z pracy w Wojskowych Zakładach Mechanicznych.

I co było potem?

Hubert Leboch: W 1982 r. założyłem jednoosobową firmę, z siedzibą w moim domu w Siemianowicach, który wcześniej swoimi rękoma wybudowałem. Budowałem go systemem – jak to się wtedy nazywało – gospodarczym.

Czy bał się Pan własnej działalności?

Hubert Leboch: Nie, bo ja jestem optymistą do wszelkich granic.

Jak Pan ocenia tamte lata?

Hubert Leboch: Pod względem zaopatrzenia lata 80. były dramatyczne. W sklepach brakowało wszystkiego, cała masa towarów – od czekolady, przez cukier i mięso, po alkohol, papierosy oraz benzynę – była na kartki, a ich odgórne przydziały ustalono na nader skromnym poziomie. Ja zajmowałem się na początku produkcją wyrobów z tworzyw sztucznych. Prywatny producent – niezależnie od tego, co robił – nie miał wtedy najmniejszych problemów ze zbytem. Największym problemem dla niego był brak surowca do produkcji. Za surowcem trzeba było się nachodzić. Kupowało się go gdzie tylko się dało. A właściwie – jak to się wtedy mówiło – załatwiało się. Były co prawda jakieś przydziały, ale niewielkie.

A konkurencja w tamtych czasach?

Hubert Leboch: W pewnym momencie dosyć intensywnie zaczynali wchodzić na rynek włoscy producenci, którzy oferowali wyroby z tworzyw sztucznych w dużo ładniejszej kolorystce, niż nasze. Konkurowanie z nimi nie miało sensu. Szukałem pomysłu na inny biznes i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł produkcji mebli RTV. Sytuacja była prosta: zepsuł mi się telewizor. Spojrzałem na niego – a on stał na takim stoliku – i pomyślałem: „A gdybym tak robił stoliki po telewizor? W ten sposób, w 1983 r., zaczęła się produkcja mebli. Pierwszy stolik zaprojektowałem sam – na owe czasy był to mebel bardzo nowoczesny i na swój sposób unikatowy, bo na rynku nie było tego typu stolików. Stał na kolumnie, z szafką na odtwarzacz wideo i na kasety, był lakierowany na kolor szary metalik.

Jakie Pani ma wspomnienia z początków działalności ojca?

Renata Leboch-Kicik: W firmie pracuję od 1992 r., bo wcześniej prowadziłam cukiernię w Siemianowicach, której właścicielem był ojciec. Pamiętam jednak doskonale, że pierwsze meble były bardzo nowoczesne i znacznie odbiegały od ówczesnych wzorów. Pamiętam też, że ten pierwszy model klienci sami nazwali „mercedes” i każdy marzył o takim stoliku. Świadczy o tym chociażby fakt, że sprzedawały się jak ciepłe bułeczki.

Gdy powstała firma Hubertus, panie Adamie, miał pan kilka lat. Co Panu pozostało w pamięci?

Adam Leboch: Odkąd pamiętam, ojciec zawsze coś produkował: sitka spożywcze, plastikowe klamerki do prania, nożyki do obierania ziemniaków, dopóki nie skonstruował swojego pierwszego stolika RTV. Właśnie od niego wszystko się zaczęło. Pracę w firmie Hubertus, można powiedzieć, wyssałem wraz z mlekiem matki. Nie miałem żadnej wątpliwości co do pracy w rodzinnej firmie. Moim zdaniem była jedynym właściwym kierunkiem – miałem to we krwi. Swoje pierwsze kroki jako pracownik stawiałem na hali produkcyjnej, ciężko pracując fizycznie i przechodząc przez wszystkie stanowiska po kolei, by ostatecznie zająć się logistyką. Zawsze jednak pasjonowała mnie też motoryzacja. Miałem nawet plan, by zostać mechanikiem samochodowym, ale ojciec wybił mu to z głowy, kierując na studia z zarządzania i marketingu. Miało to sens z punktu widzenia przyszłościowej rozbudowy firmy, jednak w żaden sposób nie mogłem się do tego przekonać. Od tego czasu spełniam się życiowo tak, jak potrafię: w pracy jestem logistykiem, a po – motocyklistą.

Panie Hubercie, a jak wyglądał pierwszy (dzisiaj byśmy powiedzieli) park maszynowy firmy Hubertus?

Hubert Leboch: Blaty do pierwszych stolików ciąłem na krajzedze, którą sam wykonałem. Po prostu – piła niezbędna była przy budowie domu, a że kupić się nie dało, to trzeba było wykonać ją metodą „zrób to sam”. Przydomowy garaż i podwórko stanowiły cały mój warsztat: gdy w ruch szła krajzega lub gdy padał deszcz, to lakierowanie odbywało się w garażu, gdy była słoneczna pogoda – polakierowane elementy schły na zewnątrz. Gdy lakierowałem, to przed płotem już czekali odbiorcy, kiedy farba wyschnie. Nie miałem żadnego magazynu, wszystko co zrobiłem, najpóźniej następnego dnia było już sprzedane. To były dobre czasy dla producentów, jedyny kłopot stanowiło zdobycie surowca, a sprzedaż nie była żadnym problemem.

Czy należał Pan do cechu?

Hubert Leboch: Nie należałem do cechu. Byłem za to członkiem spółdzielni. Przez spółdzielnię można było pewne rzeczy załatwić. A niektóre rzeczy trzeba było po prostu wymyślić – chciałem na przykład malować meble na kolor metaliczny, ale samochodowe lakiery metaliczne były albo bardzo drogie, albo wręcz nie można było ich nigdzie dostać. Ale od czego pomysłowość: godzinami siedziałem w garażu, mieszałem różne farby i – metodą prób oraz błędów – sam sobie robiłem metaliczny lakier. Może ciut jakościowo gorszy niż fabryczny, ale kilka razy tańszy.

W tej jednoosobowej firmie był Pan właściwie po trochu wszystkim: projektantem, zaopatrzeniowcem, pracownikiem produkcyjnym i handlowcem. Dopiero po kilku latach zaczął Pan zatrudniać pierwszych pracowników, bardzo też wtedy pomagała – co przy każdej okazji Pan podkreśla – rodzina. Aktualnie Hubertus to ponad 80 osób. W ciągu ostatnich 10 lat firma bodaj 5-krotnie powiększyła swoje obroty?

Hubert Leboch: Dokładnie tak. Wiele firm, nie tylko zresztą na Śląsku, tak zaczynało, od zera. Mieszkałem wtedy w Siemianowicach, szybko jednak rozeszła się fama, że bardzo dobrze produkuję meble RTV i znaleźli się tacy, którzy chcieli mnie podrabiać. Ale ja robiłem swoje, a oni… już nie istnieją. Początkowo działałem tylko na lokalnym rynku, dopiero później, gdy ta produkcja się rozwinęła, to moje meble zaczęły sprzedawać się na innych rynkach.

A co miało na to wpływ?

Renata Leboch-Kicik: Bodźcem do rozwoju były targi. Bardzo udane były nasze pierwsze targi – w Poznaniu, jeszcze w latach 90. Wtedy też zaczęła się sprzedaż zagraniczna. Na targach poznańskich jesteśmy regularnie od ponad 20 lat. Przez większość czasu główną produkcją firmy były meble RTV, nawet w Europie nie mieliśmy specjalnie konkurencji. To była nasza sztandarowa produkcja, z tego byliśmy znani. Później wprowadziliśmy stoły oraz ławy.

A skąd pomysł produkcji stołów i ław?

Hubert Leboch: Wydaje mi się, że mam dobrego nosa, w odpowiednim czasie wyczułem, że muszę trochę zmienić produkcję, bo masowo zaczęły wchodzić na rynek produkty chińskie. Były one wtedy tak tanie, że na przykład gotowy chiński stolik pod telewizor kosztował mniej niż materiały, które ja musiałem kupić. Wtedy właśnie zacząłem robić stoły i ławy. Nowy asortyment uzupełnił kolekcję mebli RTV, które ciągle były produkowane i są zresztą produkowane nadal, stanowiąc część oferty firmy.

Oprócz tego powstały pierwsze meble stołowe i sypialne?

Hubert Leboch: To prawda. Kiedyś na targach w Ostródzie pokazaliśmy super nowoczesną sypialnię. Łóżko miało w nogach wysuwany na pilot płaski telewizor. Z tyłu, w zagłówkach były barek i zestaw audio Był system podnoszenia, opuszczania, były wysuwane półki z miejscem na szklankę. Jednak nie sprzedaliśmy ani jednej tej sypialni. Powiem więcej: ona w ogóle nie weszła do produkcji, dlatego, że jej cena wtedy powinna była wynosić około 29 tysięcy złotych.

Przez jakiś czas Hubertus produkował tzw. ruchome meble – z wysuwanymi ekranami i elementami obrotowymi?

Hubert Leboch: Ruchomy był telewizor – gdy się obrócił, użytkownik miał do dyspozycji przestronną witrynę. Te ruchome meble firma prezentowała m.in. w Niemczech na targach IMM w Kolonii. Dwukrotnie, międzynarodowe konsylium projektantów uznało to za hit, umieszczając nasze wyroby w przewodniku hitów targów kolońskich. Jako projektant-amator uznałem, że to spore wyróżnienie i sukces.

Dzisiaj firma Hubertus robi nie tylko meble RTV, stoły i ławy, ale także fronty dla producentów mebli kuchennych oraz drzwi wewnętrzne pod wymiar. Uruchamia także produkcję płyty lakierowanej…

Hubert Leboch: To jest ogromna inwestycja i jest to pierwsza tego typu, w pełni automatyczna, linia lakiernicza w Polsce, jedna z niewielu w Europie. Jest to technologia opatentowana, w której za pomocą walców otrzymujemy lustrzany połysk, a płyta nie jest polerowana. Lakierujemy płyty strukturalne, już gotowe. W planie mamy zakup drukarki do tej linii, dzięki której będziemy mogli na płytach wykonać dowolny nadruk – struktury drewna beton, wzorów fantazyjnych.

Pani Renata wspominała, że pierwsze kontakty nawiązane w Poznaniu zaowocowały zamówieniami z zagranicy. Jak potem rozwijał się eksport firmy Hubertus?

Hubert Leboch: W połowie lat 90. kierunek eksportu – podobnie jak w przypadku wielu innych polskich producentów – był oczywisty: Wschód. Mieliśmy wtedy bardzo dużego odbiorcę z Rosji, wysyłaliśmy tam większość naszej produkcji. Potem jednak współpraca ta ustała. Rosyjski kryzys z roku 1998 bardzo nam zaszkodził, a sprzedawaliśmy tam naprawdę dużo. Straciliśmy klientów i musieliśmy szukać ich w Europie Zachodniej. Udało się znaleźć dużego odbiorcę we Francji, później w Niemczech. Po kilku latach wspomniany francuski odbiorca odbierał już prawie połowę produkcji firmy. Przyszedł jednak rok 2008, euro wtedy bardzo potaniało, zatem kontrakt zmuszeni byliśmy rozwiązać. To nie były łatwe czasy, bo eksport w tym czasie wynosił prawie 80% naszej produkcji. Zaczęliśmy wzmacniać pozycję na rynku krajowym.

A ile aktualnie stanowi eksport mebli z firmy Hubertus?

Renata Leboch-Kicik: To około 30% produkcji, przede wszystkim do krajów Unii Europejskiej, ale także do Stanów Zjednoczonych, Kanady i na Bliski Wschód. Kryzys z 2008 r, choć dla wielu polskich firm meblarskich oznaczał bardzo duże problemy na rynkach zagranicznych, okazał się zbawienny dla rynku polskiego. Jak rozmawiałam ze znajomymi, jeszcze przed rokiem 2008, to oni narzekali, że w Polsce nie ma ładnych mebli. Po kryzysie z 2008 roku, gdy wielu rodzimych producentów zaczęło sprzedawać w kraju, w Polsce wreszcie pojawiły się atrakcyjne meble.

Poza przedsiębiorczością i pomysłowością, jakie inne talenty ma ojciec?

Renata Leboch-Kicik: Zdecydowanie ojciec ma w rękach niesamowity talent plastyczny i manualny. Gdy byłam jeszcze uczennicą szkoły podstawowej, to Ojciec namalował mi wiewiórki – cała szkoła je podziwiała, bo były jak żywe.

Zgodzi się Pan z tą opinią?

Hubert Leboch: Liceum plastycznego nie skończyłem. To było trochę tak, że amator z konieczności został zmuszony do robienia czegoś, do projektowania. Po dziś dzień projektuję meble. Ludzie je kupują, podobają się. Po tylu latach znam rynek. Ja nie projektuję mebli dla samych projektów – gdy projektuję, to muszę myśleć o wyprodukowaniu tych mebli, o rozwiązaniach technologicznych oraz ich sprzedaży. Projektując biorę pod uwagę design, czyli to, jak ten mebel będzie wyglądał, ale także to, jak ten mebel wykonam, z jakich materiałów.

To jest bardzo praktyczne projektowanie. To nie są żadne fantazje, że później wykonawca martwi się, jak to wyprodukować i spakować. Moje biuro zawsze było biurem projektowym. Jestem starej daty, projektuję na desce, ale to coraz bardziej pochłania mój czas. I dzisiaj wygląda to tak, że ja robię wstępne projekty, daję to wnukowi – a on jest po wyższej szkole graficznej – on te szkice obrabia na komputerze i po godzinie mam gotowy projekt. Ale pomysły na nowe meble ciągle są moje.

O tym, że są to udane pomysły świadczą nagrody: np. stoły „Victoria” i „Perfetto” zdobyły nagrody w konkursie „Diament Meblarstwa”. Niektóre Pana projekty zastrzeżone są w Urzędzie Patentowym. Ale jednego, konkretnego przepisu na sukces nie ma?

Hubert Leboch: Weźmy taki stół „Kolos” – to był projekt z niczego, pomysł pojawił się nagle, a mebel okazał się hitem. Rozkłada się do ponad czterech metrów, a zatem gdy potrzebna jest większa powierzchnia, bo mamy więcej gości, to nie trzeba łączyć dwóch stołów. Współpracy z zewnętrznymi projektantami nie wspominam najlepiej. Chciałem nawet przyjąć do współpracy zawodowych projektantów, ale nie doszliśmy do porozumienia.

Renata Leboch-Kicik: Projekty nie były takie, jakich oczekiwaliśmy.

To już trzy pokolenia, a Hubertus to firma rodzinna. Biznes zaczynał Hubert Leboch, po pewnym czasie dołączyły do niego dzieci – córka, która zajęła się marketingiem, a z czasem także i wewnętrznymi finansami firmy oraz syn, który pomagał ojcu w dystrybucji, a dzisiaj odpowiedzialny jest też za całą logistykę. Jak godzicie Państwo sferę zawodową i prywatną?

Renata Leboch-Kicik: Moje przejście do firmy ojca było naturalne. W tej chwili w firmie pracują moi synowie. Pracuje mój mąż, który jest kierownikiem produkcji, pracuje też moja bratowa. Czasami są spięcia i każdy powie głośno, co myśli. Szef może się nie zgadzać z naszym zdaniem, a za chwilę – tak też bywa – przemyśli i przyznaje nam rację. A czasami my idziemy na kompromis – jak w życiu.

Czy syn właściciela, ma podobne zdanie?

Adam Leboch: Tak. Praca w rodzinnej firmie to przede wszystkim umiejętność godzenia dwóch sfer: rodzinnej i zawodowej. Codziennie w pracy widuję się z tatą, siostrą, szwagrem, siostrzeńcami i od dwóch lat także z żoną. Wszyscy staramy się, aby w pracy przede wszystkim jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, tym samym tworząc zgrany zespół. Poza pracą role się odwracają: nie jestem już współpracownikiem, tylko mężem, synem, bratem, wujkiem, co prawda niedużo młodszych ode mnie siostrzeńców, ale przede wszystkim pełnię najważniejszą w swoim życiu rolę ojca. Czy takie codzienne kontakty nas nudzą?… Absolutnie nie, bo my wszyscy mamy to szczęście, że poza łączącymi nas więzami rodzinnymi i zawodowymi jesteśmy też dobrymi kumplami.

A konflikty?

Adam Leboch: W firmie rodzinnej takiej jak Hubertus konflikty są nieuniknione. Szczególnie wtedy, gdy wizje rozwoju biznesu są rozbieżne. Na szczęście każdy konflikt potrafimy przedyskutować, ustalić wspólne priorytety i kierunek działania. Czasem wygląda to tak, że rano w pracy sytuacja jest napięta i atmosfera ciężka, natomiast po południu zasiadamy wszyscy do rodzinnego grilla i o porannych wydarzeniach nikt już nie pamięta.

Hubert Leboch jest wymagającym szefem, przykłada wagę do najdrobniejszych nawet detali. Tegoroczne stoisko na targach „Meble Polska” w Poznaniu zaprojektowali wnuk wraz z żoną. Czy od razu uzyskali aprobatę pryncypała?

Hubert Leboch: Na pierwszy projekt powiedziałem: „nie”. Zrobili drugi projekt, powiedziałem im: „nie jest doskonały, ale jest do przyjęcia”. Finalnie musiałem go trochę technicznie pozmieniać, tak by był możliwy do wykonania.

Jest takie niemieckie powiedzenie: „Ojciec zakłada firmę, syn rozwija, a wnuk niszczy”. Ojciec firmę założył, o wnukach – nie rozmawiajmy, a czy dzieci Pana Huberta mają pomysł na rozwój rodzinnego biznesu?

Adam Leboch: To jest niemieckie przysłowie, a my żyjemy w Polsce, w innych realiach opartych na innych wartościach. Ojciec założył dużą firmę mając pomysł, chęci i trochę szczęścia. Ja i moja siostra, podobnie jak i cała rodzina, zawsze go wspieraliśmy w drodze do sukcesu, dlatego od dawna w niej wspólnie pracujemy. Syn – logistyk, córka – dyrektor, szwagier – kierownik produkcji, synowa – marketing oraz wnukowie, o których mieliśmy nie rozmawiać: Damian jest kreatywnym grafikiem, twórcą wizualizacji oraz Tomasz – konstruktor i młody wizjoner. Pomysłów na przyszłość mamy bardzo dużo, przede wszystkim staramy się podążać z czasem, ba! nawet go wyprzedzać, obserwując meblarskie trendy. Przykładowo, tegoroczna premiera mebli Hubertus w matowej odsłonie – to będzie hit!

Czy czasem zastanawia się Pan, ja będzie wyglądał dzień, w którym to dzieci i wnukowie przejmą zarządzanie firmą?

Hubert Leboch: Szczerze mówiąc, nie mam na to czasu. Prowadzenie firmy pochłania większość mojego czasu, z tego też czerpię energię i siły. Sukcesja musi być, ale stopniowa. Mam takie marzenie, by kupić domek w Grecji, gdzieś nad morzem i tam zamieszkać na starość. Tylko ja chyba nie miałbym tam co robić. Prawdopodobnie będzie tak, że – o lasce – ale ciągle jeszcze będę przychodził do firmy.

TEKST: Marek Hryniewicki

Wywiad opublikowany został w miesięczniku BIZNES.meble.pl, nr 5/2018