Od zabawek do mebli dla dzieci
22 lutego, 2016 2024-08-28 7:20Od zabawek do mebli dla dzieci
Rozmowa z Piotrem Voelkelem, przedsiębiorcą, promotorem polskiego designu, mecenasem wielu projektów kulturalnych i edukacyjnych, współwłaścicielem Grupy Kapitałowej Vox.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej ósmy rozdział tego wywiadu. Siódmy rozdział można przeczytać tutaj: Masajowie na Garbarach
Kiedy pierwsze wyroby made by Piotr Voelkel trafiły zagranicę?
Eksportowałem jeszcze przed stanem wojennym. Pierwsze zamówienia w 1980 roku.
A proszę powiedzieć, tak bez problemu podróżował Pan w stanie wojennym? Nie miał Pan problemów z paszportem?
Miałem, a jakże. Ale ponieważ byłem eksporterem, to pozwalano mi wyjeżdżać. Autem z przyczepą woziłem do Niemiec zabawki.
A z powrotem do Polski wiózł Pan dewizy – niemieckie marki?
Nie, ponieważ mój odbiorca musiał płacić oficjalnie na rachunek, więc w Polsce dostawałem złotówki. Rozliczenie było po oficjalnym kursie, więc dostawałem stosunkowo mało pieniędzy. Tak powstał pomysł współpracy z firmą polonijną, która mogła pieniądze z eksportu zatrzymać na swoim koncie i kupować za to na przykład surowce.
Co to były za zabawki? To były Pańskie wzory czy dostarczone?
Wzory były klienta, utalentowanego faceta, miał własny warsztat, zabawki wymyślił, projektował, produkował. Były proste i ładne. Sprzedawały się bardzo dobrze. Ręcznie wykonane z dużą klasą. Polska robocizna była dużo tańsza, co spowodowało, że u nas ulokowano produkcję. Nauczyliśmy się mądrze łączyć pracę na maszynach z ręcznym wykończeniem, w efekcie zabawki produkowaliśmy precyzyjnie i szybko, ale zachowały charakter wykonanych ręcznie.
A dużo Pan robił tych zabawek w skali – nie wiem – tygodnia, miesiąca?
Pod koniec współpracy wysyłałem mu co tydzień pełnego TIR-a.
Wtedy już Pan chyba tego osobiście nie woził?
Wtedy już oczywiście nie, ale wcześniej miałem dwutonową przyczepę i starego mercedesa, którym co tydzień jeździłem do Hamburga. W piątek robiłem odprawę celną, plombowałem towar i w niedzielę wieczorem ruszałem. Rano w poniedziałek byłem u klienta. Po wyładowaniu zabawek piłem kawę i wracałem do domu.
Co tydzień jeździł Pan do Zachodnich Niemiec. Aż wierzyć się nie chce, by – przy tak licznych wyjazdach – polskie służby specjalne nie zainteresowały się Panem. Nie zasadzali się na Pana?
Kombinowali. Kiedyś przyjechałem na granicę o piątej rano. Zatrzymali mnie i kazali zjechać na bok. Kilku celników cały wóz mi przewróciło do góry nogami, wymontowali fotele, tapicerkę, a jeden z nich zabrał aktówkę i zniknął na godzinę. Później się dowiedziałem, że skopiowali cały mój kalendarz. Bezpieka przyglądała mi się, węszyła, podsłuchiwała, w końcu pod byle pretekstem zatrzymali mi paszport i uniemożliwili wyjazdy. Pisałem do Kiszczaka odwołania, ale nie pomogło.
A jakoś to uzasadnili?
Nie, niczym. Pretekst był taki: wpisałem jako cel wyjazdu Niemcy Zachodnie, pojechałem do Berlina Zachodniego, stamtąd zadzwoniłem do Hamburga i okazało się, że mój odbiorca jest chory, więc nie ma powodu, bym przyjeżdżał. Co było możliwe, to załatwiłem w Berlinie Zachodnim i wróciłem. W Biurze Paszportowym powiedzieli, że nie dojechałem do deklarowanego celu podróży, bo Berlin Zachodni to nie Niemcy Zachodnie.
A wracając do zabawek, to Pan je cały czas produkował na tych maszynach made in USSR?
Nie, wtedy kupiliśmy już nowe, profesjonalne maszyny, robiliśmy też swoje. Wymyślaliśmy maszyny pod konkretne zadania, które mieliśmy wykonać.
Długo Pan jeszcze te zabawki robił?
Długo, aż do 1989. Później to już czas Vox i produkcja mebli dla dzieci.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Piotrem Voelkelem w rozdziale: Co weekend nowa firma