Branża

Firma w garażu

Marek Liberacki.

Firma w garażu

Rozmowa z Markiem Liberackim, właścicielem firmy Libro.

Reklama
Banner 750x100 px targi CIFF 2024

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Tapicer zamiast rolnika

Gdy pod koniec 1989 roku odszedłeś z Morlin, to od razu rozpocząłeś własną działalność?

I tak, i nie. Bo jeszcze pracując w Morlinach dorabiałem jako tapicer. Po godzinach. Przepisy pozwalały wtedy na taką działalność rzemieślniczą, takie – można powiedzieć – dodatkowe pół etatu. Mój dzień pracy wyglądał wtedy tak: autobus do Morlin miałem o szóstej rano, do domu wracałem około szesnastej-siedemnastej, czasem później. I cały wieczór, a nieraz do pierwszej w nocy, siedziałem w domu, a właściwie w garażu i robiłem zlecenia.

Jak tak szybko liczę godziny tej dodatkowej pracy, to wychodzi mi, że nie było to dodatkowe pół etatu, ale raczej dodatkowy cały etat.

W sumie, jakby policzyć te godziny, to pewnie i tak by wyszło. Jakiś czas można było wytrzymać, ale na dłuższą metę to nie dałbym rady i trzeba było na coś się zdecydować. Zwolniłem się więc z Morlin i w marcu 1990 roku zacząłem już swoją działalność. W tym samym garażu, o powierzchni szesnastu metrów. Tak powstała firma Libro, chociaż wtedy jeszcze się tak nie nazywała.

To był garaż w domu Twoich rodziców w Naguszewie?

Nie, nie, to był garaż w moim domu w Lubawie. Rodzice mi pomogli i pobudowaliśmy dom w Lubawie. Tam mieszkałem jeszcze do 2014 roku i dom ciągle zresztą jeszcze stoi.

A sąsiedzi nie mieli nic przeciwko Twojej działalności? Nie przeszkadzałeś im?

Pewnie trochę przeszkadzałem, ale to były jeszcze czasy, gdy sąsiedzi byli normalni i nie czepiali się, jak ktoś miał jakiś warsztacik przy domu. W każdym bądź razie nie skarżyli się.

Pamiętasz, jakie formalności musiałeś załatwić przy założeniu firmy? Nie myślałeś na przykład o spółce zamiast działalności gospodarczej?

Jak zaczynałem, to w ogóle nad tym się za dużo nie zastanawiałem, tylko, żeby jak najszybciej zacząć działać, bo miałem też do spłacenia kredyt zaciągnięty na budowę domu. A to był już okres, gdy obowiązywał plan Balcerowicza i odsetki poszły strasznie do góry. Pomogli rodzice i jakoś w miarę udało się spłacić.

Mocno dała Ci wtedy w kość inflacja? Przypomnę: w 1989 roku wynosiła 251,1%, a w 1990 roku – 585,8%. W 1991 roku wyniosła 70,3% i w kolejnych latach spadała.

Mi – to nie za bardzo. Ale moja była firma, czyli spółdzielnia Grunwald, o której wspominałem, a która znajdowała się w tym miejscu, w którym mieści się obecnie Libro, wzięła na budowę szwalni duże pożyczki i odsetki ich wykończyły. Poza tym oni dużo eksportowali do Rosji, tamten rynek się zamknął, nie było zbytu, a kredyty trzeba było spłacać. I bodaj w 1990 roku Grunwald upadł.

Marek Liberacki – legitymacja czeladnicza, 1985 r.
Marek Liberacki – legitymacja czeladnicza, 1985 r.

Mówiłeś, że firma początkowo nie nazywała się Libro. A jak?

Nie, ta nazwa pojawiła się kilka lat później, gdy pierwszy raz pojechałem na targi – na Litwę, do Kowna. To był 1994 rok. Początkowo firma nazywała się po prostu: Zakład Tapicerski Marek Liberacki.

I taki szyld widniał na Twoim domu? Z godzinami otwarcia?

Co? Jakie godziny otwarcia? Czynne non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę – tyle było roboty. A jak trzeba było, to i dwadzieścia pięć godzin na dobę się robiło… Jak w Związku Radzieckim.

Tak dużo miałeś zleceń?

Sporo tego było, ale zamówienia raczej realizowałem na bieżąco – maksymalnie od dwóch tygodni do miesiąca klient musiał czekać. I zawsze kolejka klientów była. Chociaż nie byłem wtedy jedynym tapicerem w Lubawie, jeszcze kilku miało swoje warsztaty.

Sam wtedy pracowałeś, czy może zatrudniałeś już kogoś?

Zaczynałem sam. Wszystko trzeba było robić ręcznie. Nie było wtedy sprzętu, takiego jak jest teraz. Miałem starą maszynę do szycia, to było takie urządzenie, że dzisiaj nikt by nie potrafił na tym szyć. Zachowałem ją na pamiątkę. Już nie pracuje, już tylko stoi w firmie jako eksponat. Ale działała do końca. Wtedy, jak zaczynałem działalność, to nie było tak, jak teraz, że wszystkiego jest w bród. Wtedy, jak chciałem kupić nici, to okazywało się na przykład, że były tylko białe. A materiał był dajmy na to czerwony. I jak tu użyć białej nici do czerwonej tapicerki?

No właśnie: jak? Co robiłeś w takiej sytuacji?

Szedłem do sklepu, kupowałem czerwoną bejcę, a później szpulę nici wkładałem w tę bejcę i jak nić wyschła, to drugiego dnia można było szyć. Początkowo kolor był dobry, ale w miarę odwijania był coraz bledszy. A więc znowu w bejcę, znowu trzeba było czekać, aż wyschnie, a potem znowu do roboty. Takie były czasy…

Pamiętasz tamte wersalki, które naprawiałeś? Co to były ze meble? Jakieś starocie, których właściciele nie chcieli się jeszcze pozbywać?

Stare, jak to za komuny było. Szczyty najczęściej drewniane. A później, jak przyszła moda na tapicerkę, to wszyscy chcieli, by te szczyty otapicerować. Trzeba było dobić listwy, pogrubić i można było otapicerować. A jak trzeba było zrobić nową kanapę, to różnie bywało, trzeba było jakoś kombinować. Jak, przykładowo, zostały jakieś deski z szalunków, a miałem wtedy piłę i sprężarkę, które jeszcze wuj mi zrobił – to zamiast piły zakładało się tarczę i można było zerwać z desek zaprawę, oczyścić i był materiał.

Pierwsze zaświadczenie o wpisie do ewidencji działalności gospodarczej, 14 lutego 1990 r.
Pierwsze zaświadczenie o wpisie do ewidencji działalności gospodarczej, 14 lutego 1990 r.

Nie ma zatem przesady w powiedzeniu, że potrzeba jest matką wynalazków. A skąd pomysł, by zacząć produkować? To była Twoja inicjatywa, czy może klienci zaproponowali: „Panie Marku, może by pan coś zrobił oryginalnego?”

Dokładnie tak: a to wuj chciał, by mu zrobić wersalkę, a to wuja znajomy zobaczył i spodobała się, więc przyszedł, by mu zrobić. Zaczęło się rozchodzić po Lubawie, że Liberacki nie tylko naprawia stare wersalki, ale też robi meble, zaczęło się to wszystko nakręcać i robiłem coraz więcej. Ale naprawy były jeszcze cały czas. Tylko kiedyś z dostępnością materiałów był ogromny problem. Jak pojechałem do Malborka po piankę, to w maluchu przywiozłem. Napchałem tej pianki po sufit.

A skąd brałeś wzory tych mebli? Sam wymyślałeś, czy klienci może przynosili jakieś zdjęcia powycinane z zagranicznych czasopism?

Najczęściej z głowy, ale tak naprawdę robiłem to, czego się nauczyłem w szkole – już wtedy były różne wzory. Trochę też podpatrzyłem, czasami klient mówił, że chce tak i tak. Dużo wtedy robiłem kanap narożnych – trzeba było ustalić wielkość rogu, w zależności od tego, jakie klient miał mieszkanie.

A miałeś zamówienia na konkretne meble: „Panie Marku to ja bym taką wersalkę chciał, ale w innej tkaninie, w innym kolorze, z wyższym oparciem albo większą”?

Pewnie, bo robiłem na wymiar, jak kto chciał.

Czyli nie miałeś jakiegoś jednego czy kilku standardów: wymiarów, kolorów, kształtów? Każdy mebel był inny, niepowtarzalny?

Może jakiś trafił się taki sam, ale generalnie każdy mebel był inny, różnił się od pozostałych. A już kanapy narożne – tu na pewno nie było dwóch takich samych mebli, zwłaszcza jeśli chodzi o wymiary.

A gdy pracowałeś jeszcze sam, to ile czasu zajmowało Ci zrobienie jednej wersalki?

To zależy, jakiej wersalki. Takie zwykłe, standardowe to w ciągu dnia można było dwie zrobić. A jak było zlecenie na komplet pikowany, to i dwa dni trzeba było przy nim popracować. Przy czym robiłem wszystko – łącznie ze stolarką: ramę, skrzynię. Miałem pilarkę, później znajomy zrobił mi wyrówniarkę – wszystko samoróbki. Nie było maszyn, tak jak teraz. A druga sprawa – nie było też takich pieniędzy, by kupić te maszyny. Trzeba było kombinować i składać samemu.

Na ślubnym kobiercu, Danuta i Marek Liberaccy, 1990 r.
Na ślubnym kobiercu, Danuta i Marek Liberaccy, 1990 r.

Klienci pewnie wszystko, co byś nie zrobił, brali „na pniu”?

Kiedyś tak, nie było z tym problemu. Dobijali się, by robić, zamówienia były. Tylko – wiadomo – to była produkcja na bardzo małą skalę.

Mówiłeś, że początkowo nici mogłeś dostać tylko białe. A tkaniny? Też na początku lat dziewięćdziesiątych był taki mały wybór?

Bardzo mały. Jak byli tapicerzy, którzy mieli jakieś stare układy ze spółdzielniami, gdy były jeszcze przydziały…

Ale wtedy w 1990 roku te stare układy nie miały już chyba większego znaczenia. Pojawiły się nowe firmy, producenci, importerzy…

Tak, ale to wszystko dopiero raczkowało. Po tkaniny jeździłem do Łodzi, do fabryki tkanin. W okolicznych sklepach nie było w ogóle tkanin, a jak były, to byle jakie. Nie nadawały się do niczego. A później zaczęły powstawać hurtownie, ale nie działały tak, jak dzisiaj, że handlowcy z hurtowni jeżdżą po producentach i pokazują, co mają. Wtedy wszędzie trzeba było jeździć samemu. Jeździłem do Brodnicy, później w Olsztynie powstała hurtownia Omega, to też tam jeździłem. Z czasem zaczęły pokazywać się pierwsze zachodnie tkaniny i wybór też był coraz większy. Te hurtownie to dla takich rzemieślników, jak ja były prawdziwym zbawieniem, bo sprzedawały nie tylko tkaniny, ale też okucia, akcesoria, nici.

A skąd miałeś wiedzę konstrukcyjną? Byłeś przecież tapicerem, a mebel tapicerowany to nie tylko tapicerka, czyli obicie.

Zgoda – mebel tapicerowany to nie tylko obicie, to też elementy konstrukcyjne, mechanizmy rozkładania, wypełnienia, ale nas w szkole uczono wszystkiego – od podstaw. Na warsztaty stolarz przywiózł ramy i dalej już myśmy sami musieli zrobić wersalkę. Tapicer, jak dostał szkielet, czyli ramę, to już dalej wszystko musiał umieć zrobić. Musiał umieć nastrzelić pasy, zamontować sprężyny. Przecież jak przynosili mi klienci do naprawy wersalki, w których były zniszczone sprężyny, to musiałem umieć ja wymienić. Kiedyś to był taki problem, że sprężyny trzeba było wiązać ręcznie. Piankę trzeba było czasem wymieniać, uzupełniać ubytki. Czasem zdarzała się wersalka, w której był złamany ramiak – trzeba było wymienić ramiak. Nie będę przecież jechał do stolarza, by mi ramiak wymienił. Klient też by nie pojechał – przywiózł mi wersalkę do naprawy i oczekiwał, że mu ją naprawię. Nie, nie, musiałem wszystko robić kompleksowo.

Czyli najpierw były naprawy, później pojawiła się jakaś niewielka produkcja, chociaż raczej na indywidualne zamówienia, ale kiedyś nadszedł też taki moment, że wyprodukowałeś coś, na co nie miałeś zamówienia i trzeba było te produkowane meble zacząć sprzedawać. A sam przecież nie mogłeś sprzedawać…

No właśnie początkowo sam sprzedawałem, trochę zacząłem rozwozić po sklepach – woziłem do Rybna, sprzedawałem po jarmarkach. Ale jeszcze niewiele tego było, pojedyncze meble.

Syn, Paweł Liberacki, w przydomowym warsztacie ojca, Lubawa, 1993 r.
Syn, Paweł Liberacki, w przydomowym warsztacie ojca, Lubawa, 1993 r.

Czyli co: w dzień produkcja, a w nocy rozwożenie po targach?

Odwrotnie: popołudniami i w nocy była produkcja, a rano jeździło się na targ.

A kiedy w takim układzie miałeś czas na sen?

Różnie z tym bywało. Czasami się nie spało w ogóle. Człowiek siedział przy maszynie i przysypiał. Żeby nie zasnąć trzeba było przerwać pracę, wyłączyć maszynę i szło się na przykład tapicerować, aby się trochę poruszać. A jak już się człowiek rozruszał i sen uciekł, to później znowu do maszyny. No bo rano trzeba było jechać na targ. A jak nie zrobiłem mebla, to nie było z czym jechać.

I ciągle jeszcze to wszystko sam robiłeś? Sam produkowałeś? Woziłeś? Sam sprzedawałeś? Byłeś sobie szefem i podwładnym?

Sam – przed pierwsze półtora roku, może dwa lata. Później zacząłem trochę zatrudniać – najpierw jednego pracownika miałem, później wziąłem uczniów do nauki zawodu, to też trochę zaczęli mi pomagać. Później pojawili się kolejni pracownicy.

Jak do Ciebie trafiali? Ogłaszałeś się w prasie, że poszukujesz pracowników?

Pierwszy pracownik to był znajomy. Szukał pracy, wiedziałem co potrafi, nie wyrabiałem się ze zleceniami i zatrudniłem go. Kolejni pracownicy to też byli jacyś bliżsi czy dalsi znajomi. Lubawa to niewielkie środowisko, ludzie w większości się znają, wiedzą kto jest kim i co potrafi.

Mówiłeś, że po piankę jeździłeś do Malborka maluchem, ale o ile trochę pianki do malucha można było napchać, to już przecież wersalki do malucha nie zmieścisz. Jak sobie z tym radziłeś?

Miałem przyczepkę, to zawsze można było podczepić przyczepkę do samochodu, a poza tym wynajmowałem transport, akurat znajomy miał samochód. Później kupiłem robura, żuka…

I sam też ładowałeś do samochodu taką wersalkę?

No nie, oczywiście, że nie. Jak byłem sam, gdy wynajmowałem transport – wtedy pomagał mi ten, który woził. A później, gdy już miałem pracownika, to ładowaliśmy we dwójkę. Większy problem, gdy byłem jeszcze sam, był ze zrobieniem wersalki.

Dlaczego?

Wersalkę jak się obijało, to trzeba było ją przewrócić na drugą stronę. Miałem wtedy na środku garażu podciąg, sam musiałem złapać te dwie ramy, schylić się, na plecy i tę wersalkę przewrócić, obstrzelać, później wersalkę wstawić na skrzynię. To wszystko musiałem robić sam. Chyba, że czasem jakiś sąsiad przechodził, to pomógł. Ale jak nie było nikogo, to trzeba było to wszystko robić samemu.

Mówiłeś o Rybnie, o jarmarkach. Rozumiem, że początkowo sprzedawałeś w okolicach Lubawy. Kiedy zdecydowałeś się ze sprzedażą ruszyć dalej, poza Lubawę i ten region?

To był rok… 1993, może 1994. Wtedy przyjechali do mnie z największego sklepu meblowego w Golubiu Dobrzyniu – oni sami odbierali meble, swoim transportem. A w 1994 roku pojechaliśmy na pierwsze targi – na Litwę, do Kowna.

A jak długo jeszcze rozwoziłeś meble po jarmarkach i rynkach?

No tak gdzieś do 1995 roku jeździliśmy po bazarach – nie tylko zresztą my jeździliśmy, czasem ktoś brał nasze meble i jechał na rynek, by sprzedać.

Jaki to miało sens, skoro były już salony meblowe? Ludzie kupowali meble na jarmarku, bo było taniej?

Było taniej, poza tym początkowo ja tak nie za bardzo mogłem się wbić do tych salonów. Salony chciały współpracować z konkretnymi producentami, a my ciągle jeszcze byliśmy właściwie większym warsztatem. Nikt nie chciał z nami wtedy rozmawiać, bo jakie my wtedy mieliśmy moce produkcyjne. W tym czasie jeszcze ciągle świadczyliśmy też usługi – naprawialiśmy meble.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Markiem Liberackim w rozdziale: Warsztat w miejscu ogrodu