Branża

Spróbujmy coś zrobić

Tomasz Defartyka, właściciel firmy Deftrans.

Spróbujmy coś zrobić

Rozmowa z Tomaszem Defratyką, założycielem i właścicielem firmy Deftrans.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej czwarty rozdział tego wywiadu. Trzeci rozdział można przeczytać tutaj: Scenariusz napisany przez życie

Nie miał Pan żadnych obaw, zakładając własną firmę? Oczywiście dysponował Pan – z racji pracy w firmie Pelipal – wiedzą o rynku mebli łazienkowych, miał Pan zapewne wiele kontaktów, ale…

Zawsze są obawy przed radykalnymi zmianami, nie inaczej było i w moim przypadku. Jednak  z drugiej strony miałem na tyle silne przekonanie, że temat jest pewny, perspektywy dobre –  że to ryzyko nie wydawało mi się jakieś nazbyt duże. Przecież ja to wszystko widziałem, byłem i pracowałem z tym na co dzień, to nie było wchodzenie w jakąś nową branżę, w jakieś nowe przestrzenie.

Nie miał Pan najmniejszych nawet dylematów?

Właściwie była tylko jedna kwestia: jak szybko można będzie przejść z tamtej sytuacji do nowej sytuacji, czyli kiedy będę mógł wystartować ze swoim projektem.

I udało się Panu w miarę szybko przejść?

Trochę to trwało i zanim poukładałem te wszystkie puzzle, to minęły ze cztery miesiące, może pięć, kiedy przyjechały pierwsze meble z Hiszpanii. Musi Pan bowiem wiedzieć, że na początku to ciągle jeszcze mimo wszystko był import, produkcja pojawiła się dopiero jakiś czas później.

Czyli kiedy?

Znowu minęło może dwa, może dwa i pół roku, import z każdym miesiącem stawał się coraz mniej opłacalny, nie było już za bardzo na czym zarobić. Z drugiej strony polscy producenci coraz bardziej się rozwijali, mieli coraz ciekawszą ofertę i trzeba było coś z tym robić.

Coś, czyli produkcję? Właściwie, to nie bardzo miał Pan inne wyjście.

Spotkałem się z moim bratem, tym średnim, który jest rzemieślnikiem, ale zajmuje się produkcją mebli stylowych i renowacją mebli antycznych, i powiedziałem Spróbujmy coś zrobić. Więc spróbowaliśmy. Zrobiliśmy jeden mebel – udało się, później zrobiliśmy drugi, zrobiliśmy trzeci, czwarty, piąty, dziesiąty. Minęło pół roku, może trochę więcej: osiem-dziewięć miesięcy i zamknęliśmy definitywnie import.

Pamięta może Pan, który to był rok?

To był rok… chyba 1999. Pamiętam także, że wtedy jeszcze obowiązywały takie przepisy, które dawały impuls do rozwoju: była ulga inwestycyjna, której dzisiaj już nie ma, która gwarantowała szybką amortyzację inwestycji w nowe maszyny. Dzięki temu tydzień po tygodniu zaczęła nam się rozwijać produkcja.

Czyli można powiedzieć tak: prawnik, który przez kilka lat zajmował się…

Z tym prawnikiem to bez przesady, bo nie miałem ani umocowania, ani żadnych papierów…

Dobrze, ale chodzi mi o taką dość nietypową historię: oto mamy prawnika, który zawodowo zajął się handlem importowanymi meblami łazienkowymi, a później rozpoczął produkcję tych mebli.

Jak już tak wspominamy i tak stawiamy sprawę to paradoksów jest dużo więcej, choć nie jestem pewien, czy można je wszystkie nazwać paradoksami. Otóż przed studiami chodziłem do liceum ekonomicznego w Twardogórze, czyli miejscowości będącej – można by rzec – stolicą meblarstwa, przynajmniej w wymiarze lokalnym.

Chodził Pan do liceum ekonomicznego w Twardogórze, a mieszkał wtedy w Miliczu?

Tak, dojeżdżałem do liceum. W Miliczu były wtedy tylko technikum leśne, szkoła zawodowa i liceum ogólnokształcące, a ja wolałem kierunek ekonomiczny. Najbliższe liceum ekonomiczne było w Twardogórze, a w tym samym budynku było też – kolejny paradoks – technikum meblarskie. Przez cztery lata nauki na myśl mi oczywiście nie przyszło, że mógłbym w przyszłości zajmować się meblami.  Pamiętam doskonale trasę Milicz-Twardogóra, jadąc, mijałem firmę Bodzio, która ma siedzibę i zakłady produkcyjne tuż przy drodze. Widziałem, jak się rozwija, jak rośnie praktycznie z dnia na dzień.

O ile w początkach Deftransu miał Pan o tyle łatwiej, że robił Pan w swojej firmie dokładnie to samo, co pracując w Pelipalu, czyli zajmował się importem mebli łazienkowych i zgadzam się z Panem, że rzeczywiście to ryzyko nie było za duże…

Od strony sprzedażowej nie było w ogóle żadnego ryzyka.

…zwłaszcza, że miał Pan kontakty, znał Pan dobrze branżę łazienkową.

Tak.

… O tyle rozpoczęcie produkcji to już była zupełnie nowa sytuacja. Po pierwsze trzeba było kupić maszyny i technologie, które nie są potrzebne przy imporcie i handlu, a po drugie trzeba było mieć jakąś wiedzę z zakresu technologii, organizacji produkcji, której – jak sądzę  Pan nie miał. Czy brat, który zajmował się rzemiosłem, był Pana jakimś konsultantem, doradcą w tych kwestiach?

Nie, nie, brat trochę mi pomagał, ale na początku. Tak się złożyło, że jemu zawsze bliżej było do drewna niż do płyty.

To skąd Pan wiedział, jak zorganizować zakład produkcyjny?

Zatrudniłem osoby, które się na tym znały. W Miliczu i okolicach tych meblarzy nie brakowało i nie było – na szczęście – wielkiego problemu ze znalezieniem odpowiednich fachowców.

Mówi Pan, że nie było wielkiego problemu ze znalezieniem fachowców? I to mimo tego, że – jak sam Pan przyznał – w okolicach Milicza było wielu meblarzy, czyli potencjalnych pracodawców?

W tamtych czasach  nie było problemów ze znalezieniem i zatrudnieniem doświadczonych fachowców. Dzisiaj to niestety przepotężny problem.

Naprawdę nie było żadnym problemem?

Żadnym.

Może dlatego, że firmy były jednak dużo mniejsze i mniej pracowników potrzebowały?

Zgadzam się, to jeden z aspektów. Jest też drugi – miejsce na koszty było zupełnie inne. Kiedyś było sporo tego miejsca, dzisiaj jest niewiele. I same koszty też były inne.

Mniejsze niż dzisiaj?

Tak, zdecydowanie – w stosunku do cen sprzedaży były zdecydowanie mniejsze niż obecnie. Pamiętam, ile kiedyś przysłowiowa szafka łazienkowa kosztowała, a ile kosztuje dzisiaj. To są dwa różne światy. Ceny pikują cały czas w dół, a nie rosną. Dlatego kiedyś było zdecydowanie większe pole manewru i w tamtym czasie nikt się zbytnio nad tym nie zastanawiał. Bardziej zastanawiał się, jak to zrobić, jak poskładać, by grało.

Pan też nad tym się zastanawiał?

Na szczęście dla nas wszystkie te zmiany przebiegały drogą ewolucyjną. To znaczy najpierw był import. Meble do nas przyjeżdżały  przez ileś miesięcy, i nie było takiej potrzeby, wewnętrznego takiego parcia, że oto już dzisiaj coś trzeba zmienić, bo coś mi się kończy. Nie. Dopiero kiedy zaczęliśmy produkować i okazało się, że pierwsze meble były sukcesem, zaczęło się to parcie, by iść naprzód. Sztucznie nie hamowaliśmy tego procesu.

A firmę założył Pan sam, czy też miał Pan wspólnika lub wspólników?

Początkowo byłem sam, dopiero później pojawił się wspólnik w postaci żony.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Tomaszem Defratyką w rozdziale: Najpierw był „Michałek”