Monter na austriackim dachu
30 maja, 2019 2023-12-29 8:23Monter na austriackim dachu
Rozmowa z Janem Lenartem, założycielem i właścicielem firmy Dig-Net Lenart.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Robotnicze wojsko
Wróćmy teraz do roku 1987, czyli do Twojego powrotu do pracy po dwóch latach służby wojskowej. Wróciłeś i stwierdziłeś, że stawki w firmie są już właściwie głodowe. Nie myślałeś o zmianie pracy?
Jakiś czas popracowałem w bazie w Hanulinie, a później rozpocząłem poszukiwania. W tamtym czasie pojawiły się możliwości wyjazdu na Zachód do pracy. Powstało wtedy kilka firm, które pomagały w takich wyjazdach. I ja za pośrednictwem pewnej firmy z Kalisza wyjechałem przez Mostostal Export Warszawa do Austrii jako monter. Słowo monter było kluczowe, nieważne, że przed tym słowem było jeszcze elektro.
Użyłeś określenia: w tamtym czasie. Jaki to był okres?
To było już po „okrągłym stole”. Do Austrii pojechałem pod koniec 1989 roku, pracowałem tam kilka miesięcy i wróciłem do Polski w 1990 roku.
A dlaczego słowo monter było aż tak ważne?
Bo tam byli potrzebni monterzy od lekkiej obudowy hal. Jak przyjechaliśmy na miejsce, to najpierw nas zakwaterowano, a później zajechaliśmy na budowę. Po dziesięciometrowej drabinie trzeba było wejść na dach. Dach to nawet za dużo powiedziane, bo to była żelbetowa konstrukcja, tylko słupy i poprzeczne belki. I po takiej trzydziestocentymetrowej belce trzeba było przejść na drugą stronę ze czterdzieści metrów. Za pierwszym razem to chyba z pół godziny powolutku przesuwałem się, by dotrzeć do drugiej, stabilniejszej części dachu.
A gdybyś z tej wysokości spadł?
No właśnie. Przecież byłem monterem. To była Austria.
Praca na czarno?
Nie, nie, praca było legalna. Wszystko było legalnie.
Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić, bo – jak słucham Twojej opowieści – dochodzę do wniosku, że ta przeprawa po wąskiej belce, na wysokości kilkunastu metrów, bez żadnego zabezpieczenia zahaczała o samobójstwo.
Tak, to prawda. Powiem może tak: to pierwsze przejście to było czterdzieści metrów – na drugą stronę, po to, by rozpocząć montaż blach na konstrukcji dachu, ale po rozłożeniu kilku blach konstrukcja była już stabilna i można było wchodzić bezpośrednio na blachę i stamtąd rozkładać kolejne blachy. Nie było to zbyt skomplikowane. Gdy szedłem po raz pierwszy, to na pewno było niebezpiecznie, ale później było już znacznie łatwiej.
Dużo miałeś pracy w Austrii?
Sporo. W Austrii wybudowaliśmy naprawdę wiele hal. Budowaliśmy fabrykę, w której produkowany był styropian do ogrzewania podłogowego, budowaliśmy uniwersytet w Leoben z pięknymi, kolistymi dachami z blachy trapezowej. Pracowaliśmy też w hali koło Villach, w której jedna ściana miało około czterdziestu metrów wysokości. Cała hala była montowana na zboczu góry i podnoszono nas dźwigami na te czterdzieści metrów na dach. Już pod koniec mojego pobytu w Austrii budowaliśmy halę przy elektrowni w Klagenfurcie. Obok były chłodnice, gdzie para się skraplała i było tam mokro, ślisko, a to już był grudzień, drabina ujechała i miałem tam wypadek – spadłem. Ale po dziewięciu dniach wyszedłem ze szpitala i wróciłem do domu.
Czyli nie było to nic poważnego?
Miałem odbite wnętrzności, po pięciu dniach pobytu w szpitalu piętnastometrowa droga do toalety zajmowała mi czterdzieści pięć minut. Ale w miarę szybko doszedłem do siebie. Był tam słoweński lekarz, którego poprosiłem, by mnie jak najszybciej postawił na nogi. On zalecił mi specjalne ćwiczenia, które spowodowały, że dość szybko wyzdrowiałem.
W tej ekipie zajmującej się stawianiem hal byłeś jedynym Polakiem, czy było więcej naszych rodaków?
Nie, było nas trzech: dwóch trochę starszych panów, mniej więcej w moim obecnym wieku i ja. Ja też byłem tłumaczem ze względu na to, że znałem niemiecki.
A gdzie się go nauczyłeś? W szkole?
Tak, niemieckiego uczyłem się w technikum, później któregoś roku pojechaliśmy na wakacje do Niemiec. Tam również szlifowałem niemiecki. Później, w czasie pracy na kolei, w utrzymaniu ruchu, gdy nie miałem zbyt wiele roboty i czekałem, aż jakaś maszyna się popsuje, uczyłem się języka. W taki oto sposób opanowałem ten język w miarę przyzwoicie.
Dzięki temu miałeś w Austrii o tyle łatwiej, że przynajmniej nie odczuwałeś bariery językowej…
Bez języka raczej trudno znaleźć swoje miejsce zagranicą. No i w 1990 roku wróciłem do Polski. Próbowałem jeździć do Wiednia i okolic na własną rękę. Z racji, że znałem niemiecki, że już pracowałem w Austrii, to bez problemu udawało mi się coś znaleźć. I jeździłam na takie kilkutygodniowe turnusy. W Polsce została żona z małym dzieckiem, potrzebowała pieniędzy, by utrzymać dziecko i siebie, ja też musiałem się utrzymać, summa summarum nie bardzo potrafiłem się dorobić. To, co zarobiłem szło właściwie na bieżące potrzeby. Któregoś razu, gdy zarobiłem trochę więcej pieniędzy, zostałem okradziony.
W Austrii?
Tak. I efekt końcowy był taki, że to miał być mój ostatni wyjazd, i tak po dwóch tygodniach byłem z powrotem w Austrii. Po pewnym pojechaliśmy z kolegą do Bawarii w celu załatwienia kontraktu, tam złożyliśmy dokumenty w arbeitsamcie, po czym wróciliśmy do Polski i czekaliśmy, aż dokumenty przyjdą do Polski i będziemy mogli wyjechać. Jednak gdy przyszły dokumenty do Polski to – a wtedy jeszcze nie miałem własnego samochodu – kolega mi powiedział, że mnie nie weźmie i pojechał sam.
Jednym słowem wystawił Cię do wiatru?
Wystawił mnie do wiatru. Poszedłem wtedy do tej kuźni taty, popatrzyłem sobie i… Wcześniej pomagałem kolegom w taki sposób, że gdy potrzebowali sterowania do różnych urządzeń, to – z racji, że akurat umiałem to robić – robiłem te sterowania. Miałem całkiem dużo takich zleceń, ale nigdy nie dostałem za to pieniędzy, bo to była wymiana barterowa. Zresztą wtedy właściwie nikt nie miał pieniędzy, płaciło się towarem. Na takiej zasadzie otrzymałem trochę elementów do maszyn stolarskich i zacząłem te maszyny składać z bratem, który był ślusarzem. I gdy poskładaliśmy kilka maszyn, to pomyślałem: spróbuję.
Chciałeś robić meble?
Nie. Miałem frezy do listewek na meble, zrobiłem ileś tych listewek i postanowiłem, że przejadę się z tymi listewkami po stolarzach, może kogoś zainteresuje. Tak jeździłem: jeden dzień, drugi, trzeci. Na początku nie było chętnych, bo każdy robił listwy sam. Ale w końcu jeden ze stolarzy powiedział: Zrób mi trochę tych listewek na próbę – chyba sto metrów, już dokładnie nie pamiętam. No to zrobiłem mu te sto metrów, zawiozłem i on mówi: Tak więc rób mi trzysta metrów dziennie.
A surowiec? Miałeś go?
No właśnie nie za bardzo. Powiedziałem mu o moich problemach z surowcem. Na szczęście był tam jego kolega z Wrocławia, który powiedział: Wiesz co, w Pafawagu mają deski bukowe. Zadzwonił tam, rzeczywiście był ten buk. Miałem trochę swoich pieniędzy, resztę pożyczyłem od brata, pojechaliśmy, przywieźliśmy ten buk i tak się zaczęło. Najpierw robiłem mu trzysta metrów dziennie tych listewek, później pięćset, siedemset, tysiąc. Największa produkcja dzienna to było sześć tysięcy metrów.
I wszystko to robiłeś na tych poskładanych wspólnie z bratem maszynach?
Tak. Po prostu takiej maszyny, jakiej potrzebowałem nie było można kupić. Ja ją musiałem skonstruować i zrobiłem w ten sposób, że to był automat.
Pamiętasz może który był który rok? 1991?
Nie, to było w 1992 roku. 26 maja zarejestrowałem firmę, która miała działać od 1 czerwca – wtedy jeszcze byłem zatrudniany na kolei. Złożyłem wypowiedzenie i pracowałem jeszcze do końca sierpnia. Zabrakło mi miesiąca, bym tam przepracował pełne dziesięć lat. Oczywiście licząc z tymi wyjazdami zagranicę, bo wtedy wziąłem rok urlopu bezpłatnego.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Janem Lenartem w rozdziale: Tysiąc kubików drewna rocznie