Medal o małe kółeczko
23 marca, 2019 2023-10-30 15:05Medal o małe kółeczko
Rozmowa z Januszem Mikołajczykiem, założycielem i właścicielem firmy Mikomax.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r.
W którym roku Pan się urodził?
W 1955.
I jest Pan rodowitym łodzianinem?
Nie, urodziłem się w Brzezinach koło Łodzi. Ale to przypadek, bo mama mieszkała z rodzicami pod Łodzią. To zresztą bardziej skomplikowana historia, bo rodzice mojej mamy to rodzina niemiecka – mama była z domu Rabke – która mieszkała przed wojną w Łodzi. Później oczywiście przenieśli się do Niemiec, natomiast mamy ojciec, czyli mój dziadek, zmarł jeszcze przed wojną, mama go zresztą nie pamiętała.
ZOBACZ TAKŻE: Chodzi o to, by wnosić nową wartość
Mama w czasie wojny była wychowywana w rodzinie niemieckiej, znała oczywiście perfekt niemiecki, natomiast po wojnie jej matka, czyli moja babcia, zabroniła jej mówienia po niemiecku i faktycznie, jak pojechaliśmy w roku 1977 do Niemiec, to nie potrafiła po niemiecku powiedzieć ani słowa.
A kim był Pański ojciec?
Jeżeli chodzi o mojego ojca, to był on z wykształcenia inżynierem konstruktorem lotnictwa. Jak byłem małym dzieckiem – nie wiem nawet dokładnie, kiedy, ale to był rok 1958 lub 1959, może 1960 – przeprowadziliśmy się do Mielca, gdzie ojciec zaczął pracę w tamtejszej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Tam chodziłem do szkoły podstawowej – od pierwszej do czwartej klasy.
Dlaczego tylko do czwartej?
Bo później przenieśliśmy się do Płocka. Mój brat chorował na astmę, lekarze powiedzieli, że trzeba zmienić miasto, przeprowadziliśmy się do Płocka, który zionął siarkowodorem i tym wszystkim, co emitowały zakłady petrochemiczne, ale okazało się, że raptem choroba ustąpiła.
Aż się nie chce wierzyć, prędzej można byłoby się chyba spodziewać odwrotnej sytuacji.
A jednak. Nie wiem, w jaki sposób, widocznie coś było na rzeczy. W każdym razie w Płocku skończyłem podstawówkę, a później liceum. Z takich ciekawszych rzeczy, które mi się wtedy zaczęły, to przede wszystkim sport. Bo ja różne dyscypliny trenowałem, ale zawodowo właśnie w Płocku zacząłem trenować wioślarstwo. Płock to Wisła, było to zatem naturalne.
Ma Pan na myśli klub sportowy Wisła Płock?
Nie, nie. Wisła w sensie rzeki. I trenowałem to wioślarstwo cztery, może pięć lat. Byłem dwa razy mistrzem Polski juniorów, byłem też na mistrzostwach świata.
Z jakimś znaczącym sukcesem Pan tam wystąpił?
Niestety, to jest taka historia, która pokazuje, jak to małe, drobne rzeczy decydują o sukcesie lub niepowodzeniu. Płynęliśmy w finale mistrzostw świata, ja pływałem wtedy w tak zwanej czwórce pojedynczej.
W ścisłym finale?
Tak, tak.
Pamiętam Pan może, który to był rok i gdzie odbywały się zawody?
To był w Nottingham w 1974 roku. Nie wiem, czy Pan wie, ale w łódce jeździ się na takich wózkach, bo we wioślarstwie płynie się tyłem do kierunku jazdy.
Wiem. Może nie jestem jakimś wielkim pasjonatem wioślarstwa, ale trochę interesuję się sportem, a to, o czym Pan mówi to sprawa wręcz elementarna.
W każdym razie jeszcze trzysta-czterysta metrów przed metą byliśmy na drugiej pozycji i wtedy czwartemu z nas oderwało się z wózka takie małe kółeczko. Ja byłem tak zwanym szlakowym, czyli osobą, która siedzi na początki i jak gdyby prowadzi łódź. Płyniemy, ale widzę, że wszyscy nas wyprzedzają, myślę: Co do cholery jest? I dopiero na mecie okazało się, że ten ostatni już nie jeździł na tym wózku, tak że kompletnie straciliśmy rytm i skończyło się tak, jak się skończyło.
Ostatnim miejscem zamiast srebrnymi medalami?
Szkoda, naprawdę wielka szkoda, bo z tą osadą, która zajęła w tamtych mistrzostwach świata drugie miejsce, później na zawodach w Polsce wygraliśmy, więc szanse na srebrne medale były. Może nie na złoto, bo wygrali Niemcy z tak zwanego wówczas NRD, oni się ostro szprycowali, więc prawdopodobnie z nimi byśmy nie wygrali.
Miał Pan wtedy dziewiętnaście lat, czyli – jak sądzę – to były mistrzostwa świata juniorów, nie seniorów?
Tak, juniorów, juniorów. Później byłem jeszcze na krótko powołany do kadry młodzieżowej, ale ponieważ zacząłem studia, to musiałem zdecydować: treningi dwa razy dziennie i studia wieczorowe albo rezygnacja z wioślarstwa i studia dzienne.
Na co Pan się zdecydował?
Ostatecznie wybrałem studia dzienne. Powiem szczerze, że z tego wioślarstwa ciężko byłoby żyć. A z drugiej strony lekarze – bo już wtedy były robione badania kadry, podczas których sprawdzano wytrzymałość czy wydolność organizmu – powiedzieli mi, że najwyżej jeszcze przez dwa-trzy lata mam szansę rozwijać się pod względem wytrzymałości. Bo wioślarstwo to jest typowy sport wytrzymałościowy, tu nie ma żadnej finezji.
Może i nie ma we wioślarstwie żadnej finezji, ale przypomnę Panu, że w naszej słynnej osadzie „Dominatorów”, którą tworzyli Adam Korol, Marek Kolbowicz, Michał Jeliński i Konrad Wasielewski, a która przez kilka lat była nie do pobicia i wywalczyła w tym czasie mistrzostwo olimpijskie oraz bodaj cztery tytuły mistrzów świata, chyba trzej zawodnicy apogeum formy mieli albo tuż przed trzydziestką, albo po trzydziestce.
Tak, tak, to prawda. Ja oczywiście nie wiem, na ile tamte przewidywania lekarzy sprawdziłyby się, natomiast to był jeden z elementów, który zdecydował o zakończeniu treningów wioślarskich. Zresztą, przyznam się Panu, że ja już generalnie byłem troszeczkę znudzony tym sportem.
Wcale się Panu nie dziwię, wioślarstwo to jednak bardzo ciężki sport. Dystans do przepłynięcia niby nie jest za wielki, ale ile było przypadków, że zawodnicy wręcz mdleli po minięciu linii mety.
Tak, to ciężki sport. Ja powiem szczerze, że – mimo iż miałem spore sukcesy – nie wspominam tego wioślarskiego epizodu jakoś tak za ciekawie. I gdybym miał swoim dzieciom doradzić, to bym powiedział: nie. Raczej doradzałbym im wybór czegoś innego. Ale z drugiej strony dzięki tej dyscyplinie nie mam dzisiaj żadnych problemów z kręgosłupem i jeżeli tylko coś ciężkiego jest do przeniesienia w domu, to raczej mnie wołają.
Może dlatego, że tak krótko Pan uprawiał wioślarstwo, nie poleciały Panu dyski, nie przytrafiały się kontuzje.
Być może, może na tyle zbudowałem tę tkankę mięśniową, bo – jak to się mówi – kręgosłup musi być obudowany. Wioślarstwo na pewno jest sportem ogólnorozwojowym, ponieważ wszystkie mięśnie pracują: i mięśnie pleców, i mięśnie nóg, i rąk, i brzucha, wszystkie.
Poza tym wioślarstwo to sport jednak prestiżowy, może niekoniecznie w Polsce, ale przecież są kraje, w których zawody wioślarskie gromadzą tłumy widzów.
Oczywiście, ma Pan rację, ono ma swoją estymę, jak chociażby w Wielkiej Brytanii. To jest jednak taki trochę królewski sport i na mistrzostwach świata mogłem poczuć tę atmosferę.
Skoro przywołał Pan przykład Wielkiej Brytanii, to nie sposób pominąć organizowanych od prawie dwustu lat wyścigów pomiędzy ósemkami z uniwersytetów Oxford i Cambrigde. W ostatnich latach śledzi je z brzegów Tamizy kilkaset tysięcy ludzi.
Dokładnie. A wie Pan, że później, gdy już byłem na studiach – bo ja kończyłem Budownictwo Lądowe na Politechnice Warszawskiej – to pływałem jeszcze i między innymi były wtedy organizowane wioślarskie regaty ósemek Politechnika kontra Uniwersytet.
Na Wiśle?
Na Wiśle, tak. Nie wiem, czy to dzisiaj jeszcze funkcjonuje, ale przez długi czas te zawody były rozgrywane.
A na jakim dystansie?
Na dwa kilometry. Zdobyłem też dwa tytuły akademickiego mistrza Polski, ale to już w sumie była bardziej zabawa, bo treningi były raptem trzy razy w tygodniu. I to akurat można było jakoś pogodzić ze studiami.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Januszem Mikołajczykiem w rozdziale: O wszystkim decydują chwile