Dwa światy
5 stycznia, 2016 2023-11-23 14:39Dwa światy
Rozmowa z Leszkiem Wójcikiem, właścicielem Fabryki Mebli Stolpłyt, Wójcik Fabryki Mebli i Żuławskiej Fabryki Mebli, właścicielem marki Meble Wójcik.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej drugi rozdział tego wywiadu. Pierwszy rozdział można przeczytać tutaj: Przyszłość wystrugana z deski
W którym roku rozpocząłeś pracę zawodową?
W 1974 roku się zatrudniłem, szkołę kończyłem w czerwcu, a już w sierpniu zacząłem pracę.
Do wojska Cię nie wzięli?
To później. W każdym razie przyszedłem do pracy już jako prawdziwy stolarz. W spółdzielni było tak, że każdy stolarz robił swoją robotę.
A gdzie spółdzielnia miała siedzibę?
W Elblągu. Na Starym Mieście.
Powiedz, gdy pracowałeś w tej spółdzielni w Elblągu, to gdzie mieszkałeś?
Mieszkałem na stancji. Najpierw sam, później z bratem, we dwóch mieszkaliśmy, a potem u kolegi, Józka Goldberga Jeździłem czasami do domu, do mamy, ale nie miałem samochodu, podróż trwała długo, bo autobus ze dwadzieścia razy po drodze do Powodowa się zatrzymywał.
A czym zajmowała się ta spółdzielnia, w której pracowałeś?
To była spółdzielnia wielobranżowa. Były tam jakieś pralnie, jakiś transport tam był, różne wydziały i była też nasza stolarnia, były warsztaty, rozmaite inne zakłady usługowe. Wiesz, ja bardzo dobrze wspominam pracę w tej spółdzielni, bo tam nauczyłem się dobrej roboty. Szkoła – wiadomo – dała pewną wiedzę, dużo wiedzy, ale w spółdzielni to już była prawdziwa, zorganizowana praca. Robiłem różne ciekawe rzeczy, sam własnoręcznie. To była trudna robota, której w szkole na warsztatach szkolnych się nie uczyliśmy, choćby okna. Okno – takie od początku do końca. Naprawdę dużo się tam nauczyłem, dużo przeszedłem właśnie w tej spółdzielni.
Wielu Was pracowało w tej stolarni, o której mówiłeś?
Ze trzydzieści osób. Ja i mój brat – także.
Długo tam pracowałeś?
Dwa lata, czyli od roku 1974 do 1976. W 1976 roku dostałem powołanie do wojska.
Dokąd?
Do Kwidzynia. Na dwa lata. Byłem tam stolarzem, ale też kierowcą. Wtedy przedpoborowy mógł iść na kurs i zrobić prawo jazdy, więc ja też je zrobiłem. I do wojska poszedłem już nie jako stolarz, tylko jako kierowca. Miałem dobrą fuchę, bo w papierach było napisane: stolarz meblowy i zaraz zgarnął mnie dowódca kompanii, ale nie po to, żebym był tam kierowcą, tylko żebym parę mebli zrobił, ale to już były prywatne sprawy. Chociaż w sumie dobrze miałem, całe dwa lata praktycznie tylko jeździłem, miałem nowy samochód, coś tam robiłem. Nie zazdrościłem pozostałym chłopakom, bo harowali zdrowo, a ja jednak dwa lata spędziłem za kierownicą…
I w 1978 roku minęły Ci dwa lata służby.
Wyszedłem z wojska, wróciłem do Elbląga i idąc z dworca, spotkałem kolegę, który w tej mojej spółdzielni, gdzie pracowałem przed wojskiem, jeździł żukiem. No i on mówi: „Leszek, co robisz?”. A ja na to: „Wyszedłem z wojska, już w cywilu, zobacz – włosy krótkie”. No, ale pytam go: „A co ty robisz?”. On mówi: „Jestem kierowcą w urzędzie wojewódzkim”.
W urzędzie wojewódzkim w Elblągu?
Tak, tak, bo kilka lat wcześniej powstały nowe województwa, utworzono nowe urzędy wojewódzkie, między innymi w Elblągu. Powiem Ci, że byłem wtedy strasznie zły, bo ja – wiesz – tyrałem z tym moim bratem, zima, nie zima, mróz, nie mróz, śnieg, nie śnieg i myśmy mniej zarabiali niż ci kierowcy, którzy przyjeżdżali, nogi na kierownicę i tak się opalali, leżeli, gdzieś tam zakombinowali, to mieli więcej. I ten kolega mówi: „Co tam będziesz znowu się męczył” – bo on widział, jak myśmy z bratem zapieprzali – „jest jeden etat wolny, bo kierowca odchodzi, przyjdź jutro”. No i przyszedłem, i wkręcili mnie na dwa lata jako kierowcę-mechanika.
To marzenia z dzieciństwa się spełniły. Wojewodę też woziłeś?
No wiesz, trochę wojewodę, trochę tych czerwonych. Wtedy widziałem dwa światy: komunistyczny – aż za dobrze go widziałem i widziałem ten, w którym byłem wcześniej – ciężkiej pracy. Dla mnie, jako dla młodego chłopca, to wszystko, czego się wtedy naoglądałem, nie stało na nogach, tylko na głowie.
Czyli widziałeś różnicę między rzeczywistością a tym, co się oficjalnie opisywało i przedstawiało w mediach?
Widziałem, widziałem. Ale prywatnie bardzo miło wspominam ten czas, bo w urzędzie wojewódzkim poznałem moją przyszłą żonę, Annę. Gdy w 1978 roku zacząłem pracę, to ona już tam pracowała jako kelnerka-kucharka w bufecie. Trochę jej tam pomagałem, przychodziłem, a że – jak to się mówi – przez żołądek do serca, to i się ożeniłem w 1979 roku. Po roku znajomości się ożeniłem, nie wierzyłem, ale się zakochałem, później na świat przyszły dzieci. Ja tam przez rok jeździłem, przez rok byłem na warsztacie mechanikiem. I to – nie chwaląc się – dobrym mechanikiem. Powiem Ci szczerze, że przeżyłem kawał fajnego życia tam, ale po dwóch latach zapragnąłem wrócić do mojego zawodu.
Do tej samej spółdzielni?
Tak, ale już na własny rozrachunek. To było rzemiosło, robiliśmy na swoim, ale byliśmy zarejestrowani pod spółdzielnią, nie jak prywatni, tylko w usługowej spółdzielni pracy. Nie mieliśmy maszyn, bo nie można było kupić, wynajmowaliśmy maszyny od spółdzielni. W spółdzielni płaciliśmy za maszyny, za energię, za wszystko, ale sami kupowaliśmy materiał dla swoich klientów. I od 1980 roku robiliśmy jakby na swoim, kupowaliśmy materiały, jeździliśmy po okleiny, już zaczynaliśmy robić kolorowe meble.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Leszkiem Wójcikiem w rozdziale: Władza zabrania produkować