Władza zabrania produkować
12 stycznia, 2016 2023-10-31 12:48Władza zabrania produkować
Rozmowa z Leszkiem Wójcikiem, właścicielem Fabryki Mebli Stolpłyt, Wójcik Fabryki Mebli i Żuławskiej Fabryki Mebli, właścicielem marki Meble Wójcik.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 1), wydanym przez Wydawnictwo meble.pl w 2015 r. Poniżej trzeci rozdział tego wywiadu. Drugi rozdział można przeczytać tutaj: Dwa światy
Powiedziałeś, że w 1980 roku rozpocząłeś działalność na własny rozrachunek. Byłeś sam czy ze wspólnikami?
W trójkę działaliśmy: mój brat – Eugeniusz Wójcik, Józek Goldberg i ja. Później zbudowaliśmy u Józka na działce stolarnię.
Który to był rok?
To był rok 1981, a może 1982, już nawet nie pamiętam dokładnie. W każdym razie to było w Elblągu w dzielnicy Drewnik. Dzisiaj to osiedle Nad Jarem.
O materiały na budowę pewnie było ciężko.
Z materiałami na budowę może nie było aż tak bardzo źle, ale trudno było je kupić, bo bez zezwolenia nic nie można było dostać, mogłeś mieć walizki pieniędzy. Żeby kupić cement czy kupić pustaki, to aż trzy podpisy musiałam zdobyć: wojewody, dyrektora wydziału w urzędzie wojewódzkim i kogoś tam jeszcze.
A gdy chciałeś kupić drewno, płytę, okleinę?
To też były kombinacje, bo czasy dla takich, jak ja były bardzo trudne. Nie można było się rozwinąć, nie można było kupić normalnie maszyn, nie można było kupić normalnie drewna, płyty, materiałów do wykończenia, poliestrów. A my w tym czasie robiliśmy już pięć kompletów mebli w miesiącu.
Pięć kompletów? Trudno mi się jakoś do tego odnieść, ale to chyba niezbyt wiele…
No pięć tak średnio, może nie wszystkie były w czeczocie, może i trafił się z jakiejś okleiny prostej, bo w tym czeczocie, to wiesz – sęczki trzeba było zaprawiać, to była żmudna praca. Czy mało? Byliśmy rzemieślnikami i wykonywaliśmy dobre meble, kolorowe. Narobiliśmy się przy nich strasznie, żeby okleinę złożyć, wszystko później wyszlifować, wylakierować tymi poliestrami. Proces technologiczny takiego mebla był bardzo długi. Ale byliśmy jak artyści, jak przywoziliśmy te meble i ustawialiśmy w mieszkaniu u klienta, to przychodziło pół klatki schodowej je oglądać i podziwiać.
To były meble gotowe, nie w paczkach?
Nie, nie, to były całe skrzynie. Jak je woziliśmy do klienta, to używaliśmy takich specjalnych kapoków, żeby nie porysować.
Powiedziałeś, że nie można było się rozwinąć, nie można było kupić normalnie maszyn, płyty, materiałów. To jak w takich warunkach można było działać?
Myśmy – stolarze – założyli swoją spółdzielnię „Drzewiarz”, żeby można było przez nią zamawiać jakieś materiały, wejść w jakiś podział, bo system nie przewidywał dla nas sprzedaży materiałów z fabryk. Tylko państwowe firmy mogły dostać, a my – prywatni – nie, nie było dla nas przydziału.
A dużo was tam było w tej spółdzielni?
Ze trzydziestu, może nawet do pięćdziesięciu rzemieślników. Mieliśmy swoje zakłady, każdy gdzieś tam w jakimś garażu czy w oborze. Tak naprawdę, to spółdzielnia to było normalne przedsiębiorstwo, były kadry, księgowość, zarząd, prezes.
Nie mieliście problemów z dogadaniem się? Przecież konkurowaliście ze sobą.
Myśmy byli równi. Wszyscy, jak nas było kilkudziesięciu, byliśmy równi. Oczywiście, myśmy ze sobą konkurowali, tylko rynek był olbrzymi. Ja na przykład swoje wyroby woziłem po ścianie wschodniej, docierałem nawet do Siedlec. Jak zajechaliśmy na rynek, to pół godziny i wszystko było sprzedane.
Ale przydziały na materiały czy jakieś komponenty dostawał nie Twój warsztat, a spółdzielnia?
Spółdzielnia. Ale oni pilnowali nas, nie mogliśmy się wybijać, nie mogliśmy być prywaciarzami czy kapitalistami. W tym okresie chyba jednak była mocna kontrola, z czego ja nawet nie zdawałam sobie do końca sprawy, dopiero jak dostałem pismo, to zrozumiałem, o co chodzi.
O jakim piśmie teraz mówisz?
To było pismo z prokuratury, z Gdańska, żebym zaprzestał produkcji seryjnej pod groźbą jakichś tam sankcji. Już nie pamiętam jakich, ale pamiętam jak dziś: wielki orzeł na górze strony i zakaz produkcji.
A rzeczywiście podjęliście produkcję seryjną?
Prywatnie – od tego trzeba zacząć – mogliśmy robić tylko usługi. Na to mieliśmy zezwolenie, ale nie mogliśmy robić produkcji. W tym okresie zrobiliśmy wystawę mebli w Domu Kultury w Elblągu i później te meble z wystawy wstawialiśmy do różnych spółdzielczych sklepów. Zaczęliśmy się trochę chwalić produkcją, bo już się zrobiło parę mebli takich samych, no i później dostajemy duże pismo, że: „Proszę zaprzestać produkcji”.
Masz może jeszcze ten dokument z prokuratury?
Nie, chyba Józek Goldberg go zabrał. Bo w trójkę działaliśmy chyba ze dwa lata, może trochę dłużej, a później przez trzy lata działaliśmy tylko we dwójkę, z bratem. Gienek – mój brat był silny i ja byłem silny, chcieliśmy działać, coś robić, produkować, ale po tym piśmie, że nie możemy produkować, już taki byłem sfrustrowany – zresztą przestraszyłem się niesamowicie tego pisma – że chciałem do Ameryki wyjechać.
Chciałeś wyjechać do Stanów Zjednoczonych?
W Ełku, bo wtedy dużo do Ełku jeździłem, było sporo ludzi, którzy mieli powiązania z Ameryką, prosiłem, żeby mi zaproszenie zrobili. Pojechałem do ambasady raz – nie puścili, pojechałem drugi raz – też nie puścili, no i tak nie wyjechałem do Ameryki.
A powiedz, czym była wtedy „produkcja seryjna”, o której było w tym piśmie, w przypadku takich rzemieślników jak Ty?
Chodziło o to, że nie mogło być powtarzanych mebli, nawet dwóch takich samych nie można było zrobić. I nie można było ich wstawić do żadnej państwowej sieci handlowej, do żadnego państwowego sklepu.
Wspomniałeś, że w trójkę działaliście mniej więcej przez dwa lata. Dlaczego rozstaliście się z Józefem Goldbergiem?
Mówiłem Ci już, że to, co robiliśmy, to było rzemiosło artystyczne. Pracowaliśmy w prawdziwej stolarni. Ja miałem papiery pedagogiczne, miałem papiery mistrzowskie. A byli tacy, którzy robili jakieś chałtury w garażach i zarabiali trzy razy więcej niż my. Inna sprawa, że gdybyśmy pracowali w normalnej firmie, to mielibyśmy połowę tego, co zarabialiśmy jako rzemieślnicy. No, ale pewnego razu mówię do Józka i do mojego brata: „Chłopaki, musimy coś zmienić, bo zapieprzamy od świtu do nocy, świątek, piątek i niedziela, a pieniędzy jakoś z tego nie widać”. A oni na to: „Co tam wydziwiasz, musimy robić to, co robimy, to jest prawdziwe rzemiosło, jesteśmy rzemieślnikami, jesteśmy stolarzami”. Wtedy się trochę pokłóciliśmy, ale tak zupełnie na serio, normalnie w warsztacie. Ja mówię: „Nie, Gienek, ja odchodzę”.
A kim byli ci, którzy robili te – jak to określiłeś – chałtury w garażach?
To nie byli prawdziwi stolarze, jak my. Ale w Polsce był wtedy taki okres, że mebli nie było i oni takie skrzynki robili i to sprzedawali. Powiedziałem wtedy Gienkowi i Józkowi: „To my, stolarze prawdziwi z krwi i kości, mamy trzy razy mniej zarabiać? Ja odchodzę, zakładam swój warsztat”. Brat na to: „To ja z Tobą” i w ten sposób zaczęliśmy działać we dwójkę.
A gdzie? Stolarnia znajdowała się przecież na działce Józefa Goldberga, z którym się rozstaliście.
Wynajęliśmy na Żuławskiej, prawie naprzeciwko miejsca, w którym teraz znajduje się Stolpłyt niedokończony budynek. Miała być w nim królikarnia. I tutaj robiliśmy przez trzy lata. Na Żuławskiej zaczęliśmy też zatrudniać pierwszych ludzi – w 1983 roku, może w 1984 r.
Produkowaliście meble tylko na zamówienie czy próbowaliście je też sprzedawać?
Gdzieś chyba w 1983 roku kupiliśmy stara po wypadku. Tylko kabinę miał rozwaloną, reszta była w miarę cała, więc my tę kabinę zrobiliśmy, naprawiliśmy tego stara i zacząłem nim jeździć i sam sprzedawać. Objechałem cały wschód, w stronę Olecka i w Ełku otworzyliśmy swój własny sklep.
Można było?
Już wtedy można było. To był rok 1984. W Suwałkach, w Urzędzie Wojewódzkim zdawałem egzamin handlowca, inaczej nie mogłem dostać zezwolenia na handel. Musiałem się zameldować w Ełku, to było chyba w dowodzie. Wtedy też się pokazały pieniądze, bo mieliśmy już pieniądze z handlu, takie – powiedziałbym – dość spore pieniądze.
To byłeś już wtedy nie tylko wykwalifikowanym stolarzem, ale też handlowcem. I na obydwa te zawody miałeś papiery.
Byłem stolarzem, byłem handlowcem, byłem menedżerem, byłem zaopatrzeniowcem. Wszystkim po trochu. Z Ełku jeździłem do Grajewa, ładowałem tam płytę, a w tym czasie roboty pilnował brat, a ja zajmowałem się bardziej zaopatrzeniem. W Grajewie pod bramą trzeba było czekać, nawet dwa dni w kolejce za płytą, spałem wtedy w kabinie tego naszego stara. To nie były takie wygodne i klimatyzowane kabiny jak są dzisiaj w tirach. Nie, nie. Ciasno, człowiek zwinięty na tym siedzeniu, nie ma jak nóg wyprostować. Jedna wielka męczarnia. Nie było gdzie się umyć.
A przynajmniej warto było te dwa dni się męczyć pod bramą?
Dostawaliśmy jakieś odpady, jakąś drugą klasę. Wiesz, to był nowoczesny zakład na tamte czasy, ta fabryka w Grajewie, magazyny były pełniutkie, ale to, co dostawaliśmy, to było wyżebrane.
Powiedziałeś, że jak uruchomiliście sklep w Ełku, to pojawiły się większe pieniądze…
One były większe, ale nie na tyle duże, by się jakoś mocniej rozwijać. Nie mieliśmy większych pieniędzy na inwestycje, nie mieliśmy dostępu do kredytów – to trzeba powiedzieć wyraźnie – nikt nie chciał nam dać kredytu, a jak dał, to procent był taki duży, że od razu cię zabijał na wejściu. A nawet jak już miałeś pieniądze, to nie mogłeś kupić normalnie maszyny, musiałeś kombinować. Nie mówimy tutaj o jakichś skomplikowanych technologiach, jak dzisiaj, ale choćby o zwykłej pile z Reszla.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Leszkiem Wójcikiem w rozdziale: Zakład na polu kapusty