Nie wyobrażam sobie życia bez koni
7 stycznia, 2022 2023-04-24 11:40Nie wyobrażam sobie życia bez koni
Konie są z nami od trzech pokoleń. Moje wspomnienia z młodych lat wiążą się głównie z końmi. Od tego właśnie, od tych wspomnień z dzieciństwa, zaczęła się moja pasja.
Wujowie, czyli bracia mojej mamy, przez całe swoje życie pracowali w Państwowym Stadzie Ogierów w Gnieźnie. Będąc dzieckiem każdą wolną chwilę spędzałem w gnieźnieńskim PSO, z końmi. Z kolei moim wujom bakcyla końskiego zaszczepił ich ojciec. Dziadek był kowalem, miał kuźnię. W zasadzie w rodzinie Szymoniaków, czyli rodzinie ze strony mojej mamy, konie były od zawsze. W tamtych czasach na wsi praktycznie w każdym gospodarstwie były konie, co najmniej dwa. Dlatego dziadek zawsze miał dużo pracy, był powszechnie szanowanym człowiekiem. Można powiedzieć, że droga zawodowa jego synów w naturalny sposób była również związana z końmi. Wszyscy moi wujowie, a mama miała trzech braci, byli związani ze stadem ogierów, od zwykłego masztalerza, kowala, podkoniuszego czy koniuszego.
Jednak pasję do koni tylko ja odziedziczyłem po przodkach. Młodszy brat Witold był co prawda przez wiele lat kowalem, ale zajęcie to traktował głównie w kategoriach zarobkowych. Najmłodszego brata Janusza konie nigdy nie interesowały. Zakręcony na punkcie koni byłem praktycznie tylko ja. W tym miejscu muszę jednak wspomnieć o moim bratanku Przemku, synu Witolda, który na stałe mieszka w okolicy Hamburga. Na co dzień prowadzi hotel dla koni i zawodowo zajmuje się układaniem i ujeżdżaniem koni.
Moje miejsce na ziemi
Na kupno pierwszego konia było mnie stać 30 lat temu, czyli wtedy, kiedy wspólnie z moją śp. żoną, rozpoczęliśmy produkcję mebli tapicerowanych, a która nieprzerwanie jest kontynuowana do dziś. Początkowo Koczis, czyli mój pierwszy koń, przebywał w stadzie ogierów. Po dwóch latach wybudowałem na działce obok firmy pierwszą stajnię. Mogła ona pomieścić kilka koni i z czasem zacząłem dokupywać kolejne.
W tamtym okresie zainteresowałem się jazdą w stylu western; ze znajomymi koniarzami zaczęliśmy organizować wspólne wypady końskie, przejażdżki, imprezy, zawody. Od tamtej pory, przez całe moje życie, konie były i nadal są ze mną. W pewnym momencie hodowałem około 45 koni, z czego 24 z nich były przeznaczone do jazdy konnej, w tym dwa ogiery rozpłodowe, a pozostałe to były konie zimnokrwiste.
Przez 15 lat dzierżawiłem wielkopowierzchniowe gospodarstwo rolne od ówczesnej Agencji Nieruchomości Rolnych. Początkowo chciałem je wykupić, ale z różnych powodów do tego nie doszło. Ostatecznie kilka lat temu podjąłem decyzję o kupnie pięknie położonej nieruchomości rolnej w Gminie Kiszkowo (powiat gnieźnieński), w otulinie Puszczy Zielonki. Dziś znajduje się tam stajnia dla 14 koni, powozownia, w której znajduje się moja kolekcja bryczek oraz przestronny teren do wybiegu i ujeżdżania. Od kilku miesięcy jest tam również mój dom. Można powiedzieć, że jest to moje miejsce na ziemi.
Zwierzę z charakterem
Koń to zwierzę, które ma swój charakter i trzeba umieć z nim postępować. Wspomniany Koczis, kiedy go kupowałem był zwyczajnym 2-letnim źrebakiem, pochodził z lokalnego PGR-u. Mało kto traktował go poważnie, zwykle był przedmiotem śmiechu, a on potrafił pokonywać przeszkody zawieszone na wysokości 1,6 m. Miał na swoim koncie również zwycięstwa w zawodach, gdzie potrafił pokonać rywali, które niosły na swoich wierzchach znanych w okolicy jeźdźców. Z Koczisem praktykowaliśmy rozgrywki głównie w stylu western, gdzie dobiera się specjalne siodło, strój, również konkurencje sportowe.
W tym miejscu muszę wspomnieć o pieniądzach. Hodowla koni to nie jest tanie hobby. Zakup „surowego” konia, czyli do ułożenia, to minimum 22 tys. zł, koń ułożony – to wydatek rzędu nawet i 50 tys. zł. Do tego dochodzi hotel dla koni, jeśli nie ma się własnej stajni oraz dodatkowe koszty weterynarza, szczepienia, odrobaczania, karmienia. A koń zjada w ciągu roku prawie 2 tony owsa i siana. Ale ja konie kocham, nie wyobrażam sobie życia bez nich. Konie mnie uspokajają, relaksują, choć są też i wyzwania. Konie to wbrew pozorom bardzo delikatne zwierzęta, trzeba wiedzieć jak je karmić, jak dobierać pasze, witaminy, trzeba dużo czytać, dowiadywać się, słuchać rad ludzi mądrzejszych od siebie. A i tak, mimo najszczerszych chęci, nie da się uniknąć błędów. Przy hodowli większej liczby koni trzeba zatrudnić kogoś na stałe, kto poświęci zwierzętom sporo czasu i zadba o nie.
Gdybym mógł, to cały dzień spędzałbym z końmi, no ale na tę pasję trzeba najzwyczajniej w świecie zarobić, dlatego dziś hobbystycznie poświęcam na nią ok. 4 godzin dziennie.
Z konia do bryczki
Zaprzęgami zacząłem się interesować kiedy miałem w stajni już kilka koni. Udało mi się dobrać dwie pary, które non stop chodziły w bryczce. Moja pasja do zaprzęgów to również rodzinna tradycja wywodząca się ze Stada Ogierów w Gnieźnie. Stąd wyszedł pierwszy sport zaprzęgowy, pierwszym powożącym był Zygmunt Szymoniak, brat mojej mamy, nazywany „pierwszym batem Europy”. Wuj Zygmunt startował w latach 1967-85 w barwach klubu jeździeckiego przy Stadzie Ogierów w Gnieźnie, głównie w zawodach z zaprzęgami czterokonnymi. Brał udział dwukrotnie w Mistrzostwach Świata i czterokrotnie w Mistrzostwach Europy zajmując czołowe lokaty. Z powodzeniem uczestniczył w międzynarodowych zawodach zaprzęgowych (około 15 startów). Można powiedzieć, że był moim mentorem, to dzięki niemu również złapałem bakcyla do zaprzęgów. Całą moją wiedzę praktyczną i teoretyczną zaczerpnąłem od wuja Zygmunta.
Dużym wyzwaniem w przypadku zaprzęgów jest odpowiednie dobranie pary koni – pod względem wyglądu, charakteru, temperamentu. Następnym etapem jest odpowiednie ułożenie pary, a to już wymaga czasu, wiedzy i wytrwałości ze strony powożącego.
Pierwszą bryczkę kupiłem 22 lata temu. Była to tzw. maratonówka, bryczka sportowa z prawdziwego zdarzenia. No, ale do wyjazdów spacerowych była potrzebna zupełnie inna bryczka. Tego typu pojazdy są wytwarzane współcześnie głównie pod zamówienie, jest kilka firm, które się w tym specjalizują. Z czasem zacząłem się interesować innymi modelami. Kilka z nich udało mi się kupić w Polsce, ale mam na stanie również bryczki, które przyjechały z zagranicy. W kolekcji mam bryczki sportowe, victorię, karetę, wagonetkę, lando, polowca, sanie.
Lando to duża odkryta bryczka, w której pasażerowie siedzą vis a vis. Victoria to klasyczny powóz w całości wykonany z drewna, który ma 107 lat, wyprodukowany został w Gnieźnie w nieistniejącej już dziś Fabryce i Składnicy Powozów Wszelkiego Rodzaju M. Sieczkowski. Polowiec to z kolei bryczka, która była powszechnie używana w dawnych majątkach przez zarządców, którą jeździli po polach doglądając pracowników. Natomiast wagonetka to mała, lekka bryczka przeznaczona głównie do przejażdżek rekreacyjnych.
Aktualnie w powozowni mam zgromadzonych 13 bryczek, pochodzących głównie z Polski, ale również z Wielkiej Brytanii (w tym oryginalną karetę królewską), Francji i Niemiec. Dwa kolejne, najnowsze nabytki czekają na renowację. Wszystkie bryczki są na chodzie i są używane w zależności od celu wyjazdu. Innej bryczki używam jadąc na pokazy, innej – na przejazdy rekreacyjne, dożynki, a jeszcze innej na zawody. Zimą przy sprzyjającej aurze zaprzęgam sanie.
Jak łyse konie
Najlepszym przygotowaniem do zawodów, nawet jeśli mowa o amatorskich rozgrywkach, jest codzienna praktyka. Trzeba w zasadzie każdego dnia poświęcić czas na jazdę i przygotowanie zwierząt. Konie z powożącym muszą być idealnie zgrane. Muszą reagować na głos, nie na lejce. To samo z jazdą w siodle. Wsiadając na Koczisa nie używałem w ogóle wodzy. Swoim ciałem zgrywałem się z nim bez słów. Idealnie pasowało do nas powiedzenie, że „znaliśmy się jak łyse konie”. Koczis żył 27 lat, towarzyszył mi do końca swoich dni. Zresztą wszystkie moje konie mają u mnie zapewnione „dożywocie”.
Co do nagród – nigdy nie były one moim celem. Wiadomo, że zwykle hodowcy koni przywiązują wagę do miejsc w zawodach, ale akurat w moim przypadku każdorazowy udział w zawodach traktowałem w kategoriach przyjemności, żeby się pokazać, zaprezentować moje konie i bryczki. Jeśli jednak miałbym wymienić sukces, który najbardziej utkwił mi w pamięci, to myślę, że jest to zwycięstwo w konkursie w 1997 r. w Lusowie k. Poznania. Miło wspominam również coroczne pokazy bryczek w Lubostroniu na Kujawach na tle pięknego pałacu, gdzie była osobna kwalifikacja za ubiór, uprząż, bryczkę (im starsza, mniej zmodyfikowana, tym lepsza).
Mogę się pochwalić, że miałem również małą przygodę z filmem. W 1998 r. zostałem zaproszony przez producentów niemieckiego filmu kostiumowego do udziału w produkcji. Film był kręcony w malowniczym zespole parkowo-pałacowym w Kobylnikach (powiat szamotulski). Miałem okazję zaprezentować swoje konie i bryczki w pełnej krasie. Wspomnę również, że ważnym imprezom rodzinnym zawsze towarzyszyły konie. Wszystkie moje dzieci jechały do ślubu w bryczkach prowadzonych przez jedną lub dwie pary koni.
Były jednak i przykre momenty. Najmniej spodziewaną sytuacją była ta, kiedy mój przyjaciel koniecznie chciał być luzakiem na zawodach, a jego rolą miało być odpowiednie balansowanie ciałem na tyle bryczki. Osobiście mu to odradzałem, no ale on się uparł. Na przedostatniej przeszkodzie wychodząc z zakrętu nieco bardziej popędziłem konie, luzak nie wytrzymał obciążenia, spadł z bryczki w taki sposób, że złamał sobie nogę w kostce. Było to złamanie otwarte, czekało go potem dość skomplikowane leczenie. Wcześniej on i kilku innych moich znajomych, zarażeni przeze mnie miłością do koni, też postanowili zająć się hodowlą. Ja sam także kilkakrotnie spadłem z konia i z bryczki. Z pewnością była to moja wina, zbytnia pewność siebie, chwila nieuwagi. Koń waży 500-600 kg, więc nie można nawet na chwilę stracić czujności.
Zawody końskie to priorytet
Wiele osób pytało mnie, jak udawało mi się w przeszłości godzić pracę zawodową z pasją. Czy i na ile jedno kolidowało z drugim? Otóż różnie z tym bywało, jednak zawody końskie zwykle były dla mnie priorytetem. Zawsze musiał ktoś mnie zastąpić, najczęściej była to żona, w późniejszym czasie syn. Żona nie w takim stopniu jak ja, ale również podzielała moją pasję. Jeździliśmy razem – zdarzało się, że i z całą rodziną – na pokazy czy zawody.
Oczywiście częstotliwość wyjazdów starałem się zawsze dostosować do możliwości, zarówno czasowych, jak i finansowych. Każdy tego typu wyjazd rodził pewne wydatki, trzeba było wyposażyć się w odpowiedni sprzęt, uprzęże, przyczepkę do przewożenia koni, zaaranżować duży samochód do transportu bryczki, wesprzeć się pracą innych osób. Tak więc, każdy tego rodzaju wyjazd to było spore przedsięwzięcie logistyczne. Przez 30 lat trochę się zebrało tego wszystkiego.
Można powiedzieć, że już zamknąłem etap zakupów, nowo wybudowane pomieszczenie do przechowywania kompleksowego oprzyrządowania jest już w pełni wykorzystane. Nie widzę również większego sensu dalszego dokupywania. Jeśli kolejne pokolenie będzie chciało przejąć pałeczkę, tzn. któreś z dzieci, wnuków – to jest przygotowana baza, podwaliny do stworzenie w przyszłości czegoś więcej. A czy tak się stanie? Czas pokaże. Dziś młodzież interesuje się bardziej nowymi technologiami, komputerami, smartfonami. A ja wychodzę z założenia, że nic na siłę. Jeśli któryś z nich będzie chciał, to może w każdej chwili przyjść do stajni, usiąść na konia, pojeździć.
Dzieci są ponadto mocno zaangażowane w prowadzenie firm. Mam na myśli dwie fabryki, zarówno tę, którą prowadzimy od 30 lat, jak i drugą, która ewoluowała jako konsekwencja podjętych decyzji w ramach rdzennej spółki, a która również zajmuje się produkcją mebli. Może z czasem któreś z nich podejmie decyzję, że chce przejąć opiekę nad końmi. W przeszłości każde z nich jeździło konno, brali udział ze mną w zawodach, więc może sprawdzi się powiedzenie „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”.
Człowiek spełniony
Chciałbym jeszcze w przyszłości uruchomić szkółkę. Chciałbym ożywić to miejsce, w którym teraz mieszkam, szkolić młode pokolenie, głównie w powożeniu. W okolicy mamy około 10 szkółek, które uczą głównie jazdy w siodle, ja natomiast myślę przede wszystkim o zaprzęgach. Dysponuję dobrze przygotowanym miejscem, docierają do mnie informacje, że byliby chętni, a sam jestem już w takim wieku, że chętnie podzieliłbym się wiedzą z innymi. Może uda mi się kolejne osoby zarazić swoją pasją?
Myślę, że mogę śmiało stwierdzić, że jestem człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Zrealizowałem swoje marzenia. Dzieci dobrze sobie radzą w świecie biznesu, doczekałem się gromadki wnuków. To wszystko sprawia, że z optymizmem patrzę w przyszłość i cieszę się, że moja miłość do koni może się urzeczywistniać każdego dnia.
TEKST: Zbigniew Chmielewski
Artykuł opublikowany został w miesięczniku BIZNES.meble.pl, nr 1/2022