Branża

Nie boję się sytuacji nieprzewidywalnych

Józef Szyszka.

Nie boję się sytuacji nieprzewidywalnych

Od blisko 10 lat jest twarzą poznańskich targów „Meble”. Zwolennik fantasy i klubowego kina, zadeklarowany miłośnik jazdy na rowerze, gór, morza i… cudzych działek. Józef Szyszka – dyrektor targów „Meble”, „Home Decor” i „Invest Hotel”.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Józef Szyszka urodził się w Poznaniu, ale – jak sam przyznaje – Poznań ma wpisany w dowodzie osobistym jako miejsce urodzenia tylko dlatego, że matka, ze względu na komplikacje, była zmuszona przyjechać na miesiąc przed porodem do jednej z poznańskich klinik. I tak oto urodziłem się w Poznaniu – śmieje się. Potem przez 20 lat mieszkałem w Gołuchowie koło Kalisza. Do liceum chodziłem w Kaliszu, studiowałem w Poznaniu, i w Poznaniu, po studiach osiadłem. Rodowitą poznanianką jest natomiast moja żona, Ewa.

Rowery to jedna z pasji Józefa Szyszki. Dwa razy ze znajomymi zjeździł Bornholm.
Rowery to jedna z pasji Józefa Szyszki. Dwa razy ze znajomymi zjeździł Bornholm.

Zawodową karierę rozpoczął od jednej z przemysłowych ikon stolicy Wielkopolski – Zakładów Przemysłu Metalowego im. Hipolita Cegielskiego. Pracował tam w biurze handlu zagranicznego. A że „Ceglorz” wystawiał się wtedy na poznańskich targach, to i Józef Szyszka był na nich dwa razy jako pracownik stoiska. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło: zacząłem od targów i na targach – a to już moje ósme miejsce pracy – skończyłem – komentuje.

20 lat w branży

Przygodę z meblami rozpoczął na początku lat 90. od firmy IKEA, dla której pracował blisko rok. Już gdy był pracownikiem IKEA, zaczęli go namawiać do współpracy przedstawiciele niemieckiego holdingu meblowego Welle. Jak się okazało – skutecznie. Polskim przedstawicielem Welle była najpierw spółka Rondo, później – Welle Meble. Józef Szyszka został w niej dyrektorem oraz prokurentem. Początkowo firma zajmowała się wprowadzaniem na rynek polski produktów oferowanych przez Welle – były to meble tapicerowane produkowane przez spółkę Christianapol z Łowynia. Później, gdy już dobrze rozpoznała rynek, zaczęła sprowadzać meble skrzyniowe. Był to rok 1992.

Szukaliśmy niszy i stwierdziliśmy, że w Polsce właściwie wszystkie meble można kupić, z wyjątkiem mebli młodzieżowych, które traktowane były po macoszemu – jako dodatek dla produkcji, dla pozbycia się resztek płyty, nieenergonomiczne. Typowy zestaw młodzieżowy 20 lat temu to była meblościanka, z której – w połowie – wystawała półka udająca biurko. Dziecko siedząc przy tym pseudo-biurku uderzało się o szafkę znajdującą się nad nim. A z tego wszystkiego wystawało coś, co można określić mianem kanapo-tapczanu.

Myśmy wprowadzili na polski rynek meble produkowane przez Welle Rapid – to była jedna ze spółek-córek, firma z kapitałem niemieckim i produkcją ulokowaną we Francji. I te, produkowane na rynek francuski meble sprzedawaliśmy w Polsce. Rynek jednak szybko tę lukę wypełnił – dogoniła nas firma Vox, która początkowo produkowała meble dziecięce, a później zaczęła także produkcję mebli młodzieżowych. Pojawiła się konkurencja, doszedł do tego niekorzystny kurs walutowy. Obrót tymi meblami – z naszej perspektywy – siadł – opowiada o początkach swojej pracy w branży meblarskiej.

Józef Szyszka i targi poznańskie

Producent niemiecki produkuje, natomiast obsługuje go grupa kupiecka, która – pośrednicząc między producentem a sklepem meblowym – płaci producentowi i jednocześnie dystrybuuje ten towar wśród swoich sklepów meblowych, które ma w grupie. Ponieważ na rynku polskim pojawił się duży partner Welle – grupa kupiecka Begros (w której strukturze znajdowały się firma Walther i sieć sklepów Skonto), firma zrezygnowała z bezpośredniego handlu meblami na rynku polskim. To też nam nie pomogło. Dlatego zacząłem zastanawiać się nad zmianą pracy. Przez krótki czas pracowałem dla Grupy Polskich Kupców Meblowych jako dyrektor handlowy GPKM. Równolegle pojawiła się propozycja z Międzynarodowych Targów Poznańskich – kontynuuje.

Jak nie można jeździć rowerem, to się jeździ na nartach.
Jak nie można jeździć rowerem, to się jeździ na nartach.

W 2002 r., kiedy Józef Szyszka rozpoczynał pracę na Targach, w strukturze MTP funkcjonowały jeszcze Zespoły Organizacji Targów, które przygotowywały targi, najczęściej w obrębie tej samej branży. Był to moment, kiedy Targi zaczęły wewnętrzną reorganizację i restrukturyzację. MTP – mówiąc kolokwialnie – znały się na organizowaniu targów, ale nie na branży. Zaczęto szukać kogoś, kto zna branżę i kto by dobrze tę branżę obsłużył. Dyrektorów targów, przypisanych do poszczególnych imprez, wtedy jeszcze nie było.

Pierwszy dyrektor

Byłem pierwszym takim dyrektorem – opowiada o początku swojej pracy w MTP Józef Szyszka. Ale jestem daleki od przypisywania sobie siły sprawczej zmian, które nastąpiły później. Zgodnie z polityką firmy, zostałem przyjęty w momencie, w którym te zmiany się rozpoczęły, a firma była na nie podatna. Ja nie odkrywałem tu Ameryki. Dla firmy było oczywiste, że pewne rzeczy trzeba zmienić i do tych rzeczy trzeba dopasować ludzi, którzy potrafią to robić.

Targi nie były, na przykład, przygotowane na prowadzenie procesu sprzedaży, ponieważ on się dział sam. Firmy zgłaszały się same i wynajmowały powierzchnię. W MTP nie było wtedy ludzi, którzy potrafiliby sprzedawać produkt, bo nie było to potrzebne. Ja tę umiejętność – przynajmniej zdaniem targów – miałem, w związku z tym zmian, które miały miejsce na targach, nie traktuję jako osobistego sukcesu. Raczej patrzę na nie na zasadzie: dobrze, że tak się stało, bo gdyby firma nie była podatna na takie zmiany, to prawdopodobnie mnie by tutaj nie było.

Czas zmian

Targi mają swoją specyfikę – sprzedają produkt zupełnie nieporównywalny z innym produktami. To nie jest telewizor czy szafa, które można opisać wymiarami, parametrami, wyglądem zewnętrznym, kolorem. Są jednak – zdaniem Józefa Szyszki – ciekawe, bo jest to praca w ciągle zmieniającym się otoczeniu.

I choć organizujemy targi co roku, to są one co roku inne. Nie ma tutaj mowy o nudzie czy powtarzalności. Mój sposób pracy obserwowany był początkowo z dużą ciekawością, a nawet ze zdziwieniem. Klienci są przyzwyczajeni do akwizycji, ale jak zacząłem pracę na targach, to nie było w ogóle rynku sprzedaży usług targowych. W związku z tym moje wizyty u producentów mebli były niby akceptowane, tylko że oni nie wiedzieli, po co przyjeżdżam. Zdarzało mi się, że gdy dzwoniłem, chcąc umówić się na spotkanie, słyszałem w słuchawce: „Ale proszę pana, my wszystkie faktury mamy popłacone”. Takie było ich myślenie na wiadomość, że przyjeżdża ktoś z targów. Szukali przyczyny, dla której ten ktoś przyjeżdża, ale ta najbardziej oczywista była trudna do zrozumienia – opowiada.

Wśród zmian, które udało mi się wtedy wprowadzić wymieniłbym przede wszystkim większą otwartość na klienta, a także większą elastyczność obsługi tego klienta. To były rzeczy oczywiste i proste. Nie wymagały też większego zachodu, ale nadszedł taki moment, gdy to przestało wystarczać: poznańskie targi meblowe wyrosły, stanęły i nie miały pomysłu „na jutro”. Nagle Ostróda, która oczywiście funkcjonuje już od dawna, przekształciła się z targów domowych Grupy Schieder w regularne targi meblowe. I nagle zaczęła być akceptowana przez branżę. Nam się wcześniej wydawało, że jeżeli mamy dobrą infrastrukturę, dobrą obsługę, dobry termin – to wystarczy. Okazało się jednak, że nie, że musimy stworzyć nowy produkt, w formule B2B, nowy termin. I to zaowocowało – po dwóch latach, a trzecia edycja targów „Meble”, w 2012 r., naprawdę rokuje nam dobrze. To – można powiedzieć – jest mój sukces.

Józef Szyszka i targi „Meble”

Pracę w MTP Józef Szyszka rozpoczął od prowadzenia targów „Meble” (później „Meble Polska”). Razem z „Meblami” organizował targi „Kuchnia” i „Biuro”. Prowadził też targi „Domexpo”, które następnie przekształciły się w „Home Decor”. W międzyczasie zorganizował targi dla branży łazienkowej „Aquasan”, a także „Budma Interior”, organizowane z targami „Meble” i „Home Decor”.

Wśród miejsc, które Józef Szyszka zjeździł rowerem „wszerz i wzdłuż” są m.in. Kaszuby.
Wśród miejsc, które Józef Szyszka zjeździł rowerem „wszerz i wzdłuż” są m.in. Kaszuby.

I fakt, że nie wszystkie one przetrwały próbę czasu, mógłbym zapisać po stronie porażek. Choć spektakularnych porażek w tej firmie, jeżeli chodzi o organizację imprez, raczej nie poniosłem. Jak coś mi nie idzie, to mnie to irytuje i próbuję zrobić wszystko, aby to szło. Albo z tego rezygnuję – przyznaje.

Nie uważa siebie za pracoholika. Jak mówi, jeszcze w Welle nauczył się przychodzić do pracy rano i pracować tak długo, jak będzie trzeba, ale nie kończąc wszystkiego za wszelką cenę. Stara się, by praca nie kolidowała z życiem rodzinnym.

Na targach jest coś takiego, że człowiek nakręca się, im bliżej targów, tym intensywniej żyje, potem są cztery dni targów, kiedy życie kręci się z zawrotną szybkością, a po targach ten rytm życia spowalnia. Jestem zwolennikiem tego, że do pracy przychodzi się po to, by zrealizować zadania. Pracownika nie ocenia się długością przebywania w pracy, tylko skutecznością. Jeżeli ktoś do zrealizowania zadania potrzebuje 8 godzin, to powinien siedzieć w pracy 8 godzin. A jeżeli ktoś inny potrzebuje 4 godziny, to… powinien dostać dodatkowe zadanie – śmieje się.

Człowiek z IKEA

Nie ukrywa, że bardzo mocno ukształtowała go IKEA. To ona „sprzedała” mu wzorce współpracy z ludźmi i dlatego dziś mówi o sobie, że jest zwolennikiem miękkiego zarządzania. Woli raczej prowokować ludzi do dobrej współpracy, niż wydawać polecenia: wykonać! Wyznaje zasadę (to także jedna z lekcji wyniesionych ze szkoły IKEA), że praca polega na rozwiązywaniu problemów, bo gdyby nie było problemów, to by się wszystko samo działo. Dlatego dziś łatwiej go spotkać w biurze, niż „w trasie”, choć był taki okres, gdy pod względem liczby delegacji dzierżył palmę pierwszeństwa wśród wszystkich pracowników MTP.

Ale w Welle jeździłem jeszcze więcej – rocznie robiłem 60 tysięcy kilometrów, a nawet więcej. Dziś jest tak, że im rzadziej bywam za biurkiem, tym gorzej może się dziać w zespole – konkluduje.

Józef Szyszka mówi o sobie: fan cudzych działek.
Józef Szyszka mówi o sobie: fan cudzych działek.

Pracuje z ludźmi, którzy – jak podkreśla – są w wieku jego córek. I w sumie to lubię – dodaje. – Nie zaliczam się do zwolenników twierdzenia, że znak zodiaku predestynuje taki, a nie inny charakter, ale jestem bliźniakiem i chyba jestem zodiakalnym bliźniakiem, bo bliźniak – może bym uciekał od stwierdzenia, że wiele spraw traktuje powierzchownie – lubi coś robić, ale szybko się nudzi, zaczyna wiele rzeczy, ale kontynuuje te, które go pasjonują. Tymczasem sama praca nie pozwala, żebym sobie tak skakał, ale generalnie odpowiada mi zmienność i różne prowokujące sytuacje, bo nie boję się sytuacji nieprzewidywalnych. A praca z ludźmi powoduje, że jest cała masa sytuacji nieprzewidywalnych.

Rower, narty i… cudze działki

Dla mnie zawsze bardzo ważna była i jest rodzina – mówi. Córki są już dorosłe – jedna w tym roku będzie miała ślub. Kiedyś było tak, że człowiek nie mógł wyjść z domu, bo się bał zostawić dzieci, teraz już się nie boi zostawić dzieci, ale łapie się na tym, że to my z żoną zostajemy w domu, a dzieci nie ma.

Lubi jeździć na rowerze, ale – jak dodaje – nie wyczynowo. Dwa razy ze znajomymi zjeździł Bornholm. Rowerowe pasje realizował także w różnych rejonach Polski. Z rodziną co roku jeździ nad morze, szczególnie w okolice Koszalina.

A jak nie można jeździć rowerem, to się jeździ na nartach. Był taki okres, kiedy większą grupą jeździliśmy latem na 2 tygodnie nad morze, a zimą – też na 2 tygodnie – do Małego Cichego koło Zakopanego, kiedy Małe Ciche było jeszcze małe i ciche, bo teraz jest to już miejscowość głośna i turystyczna. Na nartach jeździłem jeszcze w czasie studiów, kiedy byłem aktywny sportowo. Rzucałem też oszczepem – zacząłem w liceum i kontynuowałem w trakcie studiów. Byłem nawet mistrzem Polski Akademii Ekonomicznych w rzucie oszczepem. Rzucałem połowę rekordu świata: 50 metrów, gdy ten rekord wynosił 96 metrów. Jako członek uczelnianego klubu AZS jeździłem do Bukowiny Tatrzańskiej na obozy sportowe i tam się nauczyłem jeździć na nartach. Ale jak zmieniliśmy termin targów meblowych, to od 3 lat już nie byłem na nartach.

Józef Szyszka i Harry Potter

Nie ukrywa, że mógłby żyć bez telewizora. Wolne chwile wypełniają mu także książki. Współpracując z młodymi zacząłem czytać książki, które czytają młodzi. Moje dziewczyny były w takim wieku, że czytały „Harry`ego Pottera” i ja też go całego przeczytałem – chwali się. Bardzo fajnie mi się go czytało. Kiedyś leciałem w delegację z Tomaszem Kobierskim, jeszcze nie był wtedy prezesem MTP – on zagłębiony w papierach, a ja… czytam „Pottera”. Spojrzał na mnie tylko jakoś dziwnie, a ja mu mówię, że dokumentację już przeanalizowałem, a książka jest taka ciekawa… Po „Potterze” zaliczyłem „Władcę pierścieni”, potem całego „Wiedźmina”. Bardzo mi zresztą odpowiadają książki fantasy. Wciągnęła mnie też trylogia „Millenium” Stiega Larssona.

Rowery to jedna z pasji Józefa Szyszki. Dwa razy ze znajomymi zjeździł Bornholm.
Rowery to jedna z pasji Józefa Szyszki. Dwa razy ze znajomymi zjeździł Bornholm.

Lubi chodzić do kina. Preferuje kina klimatyczne: studyjne i klubowe. Ulubiony gatunek filmowy? Albo filmy fantastyczne, albo głęboko życiowe. Albo film, który zachwyca niemożliwością, albo poraża rzeczywistością.

Asnykowiec

Od kilkunastu lat udziela się w Stowarzyszeniu Wychowanków i Absolwentów I Liceum Ogólnokształcące im. Adama Asnyka w Kaliszu, którego absolwentami są m.in. Jerzy Kryszak, Zdzisława Sośnicka, Jan Ptaszyn Wróblewski, Edward Wende. Na 20-lecie matury zacząłem nowe życie. Odświeżyłem znajomości, poznałem masę ludzi z mojego rocznika, których w ogóle w liceum nie zauważałem, a dziś mam z nimi bardzo bliskie relacje. Zresztą z tą grupa wyjeżdżamy na rowery i na narty. Stowarzyszenie organizuje 3-dniowe zjazdy, samochodowe „Rajdy asnykowskie”, wycieczki rowerowe. Tradycją stały się też „Czwartki asnykowskie”: raz w tygodniu absolwenci „asnykowcy” spotykają się w jednym z kaliskich lokali, notabene też prowadzonym przez „asnykowca”.

Mówi o sobie: fan cudzych działek. Własna działka niesamowicie człowieka wiąże. Ja bym tak nie mógł – nie móc wyjechać, na przykład, nad morze, bo trzeba jechać na działkę, trzeba coś naprawić, podlać. Ale jest masa ludzi, w tym – moi znajomi, którzy mają działki, są skazani na te działki, nudzą się na tych działkach i mówią: „może byście przyjechali, odwiedzili nas, bo my tak sami siedzimy”. Moja żona jest fanem Małysza i gdy Małysz odnosił sukcesy, a skakał w soboty i niedziele, jak dzwonił do mnie znajomy, to rozmowa była krótka: „Małysz skacze?” „Skacze” „To co? Jedziemy?” „Jedziemy”. Żonie tylko w to graj. Mówiła: „To ty już jedź na tę działkę, a ja spokojnie obejrzę skoki”. I ja tam jadę, mogę sobie siedzieć i nic nie robić, nie muszę się niczym przejmować. Jeśli tam coś robię, to robię dlatego, że chcę, a nie dlatego, że muszę.

TEKST: Marek Hryniewicki

Artykuł został opublikowany w miesięczniku BIZNES.meble.pl, nr 1/2012