Od PZU do rzemiosła
25 czerwca, 2019 2024-10-15 12:55Od PZU do rzemiosła
Rozmowa z Januszem Mikołajczykiem, założycielem i właścicielem firmy Mikomax.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej czwarty rozdział tego wywiadu. Trzeci rozdział można przeczytać tutaj: Na czarno w Niemczech
Gdzie Pan mieszkał po skończeniu studiów? W Płocku? W Warszawie? Oczywiście pomijam epizody związane z wojskiem oraz wyjazdy do Niemiec.
Wtedy mieszkałem już w Łodzi. Przeprowadziliśmy się.
Dlaczego wybór padł na Łódź?
Dlatego, że babcia, czyli mama mojej mamy, miała w Łodzi mieszkanie – kwaterunkowe, w starej kamienicy. Musi Pan wiedzieć, że myśmy z żoną wcześniej mieszkali w jednym pokoju, a tymczasem mieszkanie po babci miało ze sto metrów kwadratowych, więc nie było nad czym się zastanawiać. Spakowaliśmy się w trzy dni, przyjechaliśmy do Łodzi, a tu piec na węgiel i moja żona – warszawianka od urodzenia – poczuła się jakby wpadła z deszczu pod rynnę. No, ale mimo wszystko było to własne mieszkanie, stumetrowe. Na owe czasy wydawało nam się, że to jest dla nas wielka szansa.
Mogę wejść w słowo? Wspomniał Pan, że żona jest warszawianką.
Tak, urodziła się w Warszawie.
Ale jej rodzice nie są chyba z Warszawy. Z tego co się orientuje, to przed wojną mieli duży dom towarowy w Lublinie.
Nie rodzice, tylko dziadkowie. Rzeczywiście dziadkowie żony prowadzili przed wojną w Lublinie dom towarowy z trzema czy czterema – jak to się wtedy mówiło – oknami. Do dzisiaj ta kamienica stoi, zresztą rodzina żony się o to procesuje. Dziadkowie jako pierwsi w Lublinie wprowadzili zasadę pokazywania cen na eksponowane towary, co dla wszystkich okolicznych żydowskich handlarzy było niedopuszczalne
Dlaczego? To nie było przed wojną powszechną praktyką?
Bynajmniej, bo jak można było pokazać produkt, który wiadomo, ile kosztuje? Skoro jest podana cena, to nie można się targować, prawda? I dziadkowie żony jako pierwsi zaczęli pokazywać ceny. Wiem, że z tego powodu mieli nawet jakieś problemy. Ja byłem pełen zawsze podziwu dla nich, bo oni przed wojną byli bardzo majętnymi ludźmi, natomiast po wojnie nigdy nie słyszałem z ich ust żadnych narzekań, chociaż stracili cały majątek. To były wyjątkowe osoby, które nigdy nie narzekały na życie. Gdzieś tam oczywiście mówili na komunistów, ale tego się po prostu nie czuło: No, jest jak jest, teraz żyjemy skromnie. Aha, ten dziadek opowiadał, że oddawali po wojnie jeszcze jakieś długi firmom, które zamówiły towar.
Zamówiły ten towar jeszcze przed wojną?
Tak. Wie Pan, to były osoby innej kategorii. No ale wracając do tej Łodzi. Przeprowadziliśmy się do Łodzi, ja wróciłem z Niemiec, miałem trochę pieniędzy. To nie było jakoś strasznie dużo: trzy-cztery tysiące marek.
Mamy koniec roku 1981, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego.
Tak, tak, jeszcze przed stanem wojennym, to była końcówka 1981 roku. A później stan wojenny… Poszedłem do pracy. Zraziłem się do pracy na tak zwanej państwowej posadzie, a ponieważ nie można było nie pracować, to musiałem coś robić. Poszedłem pracować do PZU jako likwidator szkód. Jakieś pieniądze z tego były. Ale to trwało pół roku.
Długo Pan nie wytrzymał, chociaż i tak dłużej niż w wojsku.
Po pół roku stwierdziłem, że chyba jednak marnuję czas, że co ja w tym PZU będę robił. A tym bardziej, że – pamiętam – miałem takiego szefa, który, jak tylko przychodziłem do pracy, to na dzień dobry mi mówił: Panie Januszu, pan się znowu spóźnił. Ja mu na to odpowiadałem: Szefie, ja jem śniadanie w domu. Bo musi Pan wiedzieć, że pierwszą rzeczą, którą robili pracownicy po przyjściu do pracy to było zjedzenie śniadania.
Mam wrażenie, że była to praktyka dość powszechna, zwłaszcza w przedsiębiorstwach państwowych.
Oni zaczynali dzień pracy od śniadania, a ja jadłem śniadanie w domu i dlatego pół godziny się spóźniałem. I – znowu przypadek – poznałem gdzieś osobę, która… Ten człowiek odchodził z firmy państwowej i miał zezwolenie na prowadzenie, bez podatku, małej firmy. Ja go jakoś kompletnie przypadkowo poznałem, no i żeśmy zaczęli produkcję tak zwanych akcesoriów meblowych: jakichś luster, jakichś też żyrandoli.
To była faktycznie produkcja czy rzemiosło?
To nie była produkcja, bardziej rzemiosło, myśmy zatrudniali dwie-trzy osoby, samemu się oczywiście pracowało na maszynach. To był taki biznes: na życie się zarabiało, wielkich pieniędzy może z tego nie było, ale jak na owe czasy – całkiem przyzwoite. Coś po prostu trzeba było robić.
W tamtych czasach – a mamy lata osiemdziesiąte, puste półki, ogromne braki w zaopatrzeniu – wszystko chyba rozchodziło się na pniu?
No tak, wszystko co zrobiliśmy sprzedawało się super. Nie było tylko surowca, wszystko trzeba było załatwić. Nie kupić, ale załatwić, bo lakieru nie było, kleju nie było, płyty nie było, niczego właściwie nie było.
To jak Pan to załatwiał?
No załatwiało się jakoś, nie wiem. W różny sposób to się załatwiało. Nie kradło się, zresztą w Polsce wtedy się nie kradło, tylko się załatwiało. Wie Pan, to było tak: wiadomo, że lakieru nie ma, a wszyscy lakierowali. I jeżeli ktoś miał dojście do materiałów, to ten biznes jakoś się kręcił.
Jeśli warsztat był zrzeszony w Cechu Rzemiosł Różnych, a przecież cechy miały przydziały materiałów, to mógł jednak liczyć na jakiś towar.
No tak, tak było. Oczywiście – trochę tu, trochę tam, jakoś się kombinowało. Sam jak wspominam te czasy, to mi się śmiać chce. Były tak dziwne, że jak rozmawiam dzisiaj z moimi dziećmi, to im mówię: Wy chyba byście zginęli w tamtym świecie, bo tak: benzynę trzeba załatwić, szynkę załatwić, surowiec załatwić. Cały czas coś się załatwiało. Albo się wymieniało. Tak to funkcjonowało.
A połowa z tych wszystkich towarów na kartki.
Tak. Połowa rzeczy na kartki. Ale jakoś w tym świecie trzeba było żyć.
I zobaczy Pan: przeżyliśmy.
Przeżyliśmy. Tak, przeżyliśmy. Później rozstałem się z tym wspólnikiem, bo to była raczej mało udana pod względem biznesowym osoba.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Januszem Mikołajczykiem w rozdziale: Śmiech na sali