Branża

„Maluchem” po drewno

Jan Lenart, założyciel i właściciel firmy Dig-Net Lenart.

„Maluchem” po drewno

Rozmowa z Janem Lenartem, założycielem i właścicielem firmy Dig-Net Lenart.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej piąty rozdział tego wywiadu. Czwarty rozdział można przeczytać tutaj: Z kuźni na kolej

Powiedziałeś, że rocznie przerabiałeś nawet tysiąc kubików drewna. Ile metrów bieżących listewek mogłeś zrobić z jednego kubika surowca?

To zależało od tego, jakiego gatunku było drewno, której klasy, jaka była szerokość pnia. To miało bardzo wielkie znaczenie, ze względu na to, że listwy musiały być bezsęczne. Co z tego, że dostawaliśmy długie deski, które można było przepuszczać przez maszynę, skoro one były bardzo ciężkie. Dlatego najdłuższe deski docinaliśmy na dwa, góra dwa i pół metra, bo później pojawiał się problem, by to dźwigać. I trudno było to obrabiać. Jeżeli deski były bezsęczne, to było fantastycznie, bo z długiej deski zawsze można było zrobić krótką, a na ramkach drzwiowych potrzebne były zawsze dwie dłuższe i dwie krótsze listewki. Dużo materiału było wykorzystanego, ale też dużo szło w odpad. A jak trafił się sęczek, to niestety nie mógł być na listewce. Zawsze cieszyliśmy się, jak drewno było lepszej jakości, bo dzięki temu mogliśmy szybciej zrobić jakąś większą ilość listewek.

Skąd dowiadywałeś się o tym, że w jakimś tartaku jest buk? Jechałeś po drewno w ciemno?

Raczej były to wyjazdy w ciemno, chociaż z drugiej strony wiadomo było, że tartaki gdzieś w Dobroszycach czy Rogalicach raczej mają buk w zasobach. Oczywiście nie zawsze udawało mi się trafić na ten buk – w jednym roku mieli zręby bukowe, a w innym nie. Musiałem od nadleśnictwa do nadleśnictwa jeździć i jak w nadleśnictwie dowiedziałem się, że jest buk, to już kierowano mnie do określonego leśnictwa i wtedy rozmawiałem z leśniczym o możliwości zakupu i ilościach.

To był dobry surowiec, czy zdarzało się, że cały metr sześcienny był do wyrzucenia?

Nie, nawet najgorszy surowiec był w jakiejś części do wykorzystania. Do produkcji oprócz niskogatunkowych desek trzeba dawać trochę lepszego gatunku, bo były potrzebne by osiągnąć długości. Można to było mieszać. Na pewno dużą rolę odgrywała manipulacja drewnem – by tak krawędziować deski, żeby te listwy wychodziły w miarę jak najdłuższe. Żeby nie zmanipulować drewna w taki sposób, by wychodziły same krótkie. Od tego najwięcej zależało. Czasami lepiej było drożej zapłacić i mieć lepszy towar, ale – powiem szczerze – na rynku nie było tego dobrego towaru tak dużo. To były czasy, kiedy zakłady produkcji sklejek zabierały lepsze materiały – oni brali każdą ilość drewna lepszego gatunku.

A czym jeździłeś po drewno? Jakimś samochodem dostawczym? Bo kupić to jedno, ale przywieźć to drugie.

Rekonesans robiłem „maluchem”, czyli fiatem 126p, a później – w zależności od tego, czy to była dłużyca, czy deski – szukałem ludzi, którzy zajmowali się wywozem drewna z lasu, żeby mi to zwieźli do tartaku. Musisz wiedzieć, że wtedy była jeszcze taka sytuacja, że nie zawsze w tartaku mogłem sobie przecierać surowiec. Były wtedy firmy, które świadczyły usługi przetarcia drewna. Czasami był to jakiś niewielki, prywatny tartak, bo większe tartaki nie chciały świadczyć tego typu usług.

To jak to wyglądało w praktyce?

Trzeba było drewno do nich zwieźć, trzeba było dać ludzi do tego, by można to było przetrzeć, bo tam był na przykład jeden operator, a trzeba było drewno dostarczyć na trak, odebrać z traku, przesztaplować – nie było takiej mechanizacji, jak obecnie, że wszystko jest już raczej zautomatyzowane. Wtedy było dużo pracy fizycznej. To były grube dechy – pięćdziesiątki piątki – bardzo ciężkie.

Pięćdziesiątki piątki, czyli pięćdziesiąt pięć milimetrów grubości?

Tak. W zależności od szerokości pnia, a zdarzyło się kiedyś, że udało mi się kupić takie solidne pnie, które miały sześćdziesiąt-osiemdziesiąt centymetrów. Musiały być przecierane na poziomym traku. I wszystko trzeba było przesztaplować, wózki widłowe trochę później weszły do użytku.

Domyślam się, że tym „maluchem” po drewno jeździłeś z walizką pieniędzy. Z jednej strony – musiałeś zapłacić z góry za towar. Z drugiej – to były czasy, kiedy operowało się przede wszystkim gotówką.

Tak. Wtedy przelewy nie były praktykowane, pieniądze woziło się w kieszeni, w walizce, w torbie – w zależności od tego, jakie ilości były potrzebne.

A Twoja firma miała wtedy konto?

W 1993 roku, gdy wszedł VAT dla firm, które mają określone obroty, to ja też musiałem wejść na VAT ze względu na to, że mój odbiorca zażądał, bym był płatnikiem VAT. Duży bank nie chciał mi założyć konta, bo byłem nieperspektywicznym klientem. Musiałem iść do SBL, czyli Spółdzielczego Banku Ludowego i tam dopiero założono mi konto, a w większym banku – wtedy WBK – dopiero po paru latach założono mi konto.

Nie wiem czy śmiać się, czy płakać, jak słyszę opowieść o kliencie, który przychodzi do banku, a bank odmawia mu założenia konta, argumentując, że nie jest perspektywiczny. Przecież to jakiś absurd.

Dla mnie też to była absurdalna sytuacja. Nie spodziewałem się takiej reakcji ze strony banku, że można nie założyć konta. Myślałem, że po to jest bank, ale widocznie mieli jakieś wytyczne, które spowodowały, że nie założono mi tego konta.

Ale ostatecznie założono Ci konto w Spółdzielczym Banku Ludowym. Mogłeś więc dokonywać płatności za pośrednictwem banku, bez potrzeby wożenia walizki z gotówką…

No nie tak do końca. Wprawdzie miałem konto, ale wtedy dominował jednak obrót gotówkowy. Przelewy nie były aż tak powszechne. Przecież wtedy w firmach nie było komputerów, wszystko odbywało się ręcznie, a więc trzeba było to wypisać. Raczej wpłacało się pieniądze i wypłacało, gdy były potrzebne. Ze względu na to, że działałem na lokalnym rynku i większość transakcji to był obrót gotówkowy, tego konta praktycznie wtedy nie używałem.

To po co właściwie było Ci potrzebne to konto?

Będąc płatnikiem VAT musiałem mieć konto, na które ewentualnie byłyby dokonywane zwroty VAT, lub z którego mogłem robić przelewy do urzędu skarbowego. Robiło się dyspozycję przelewu, szło się do banku, stało się z tą dyspozycją w kolejce, bank przyjmował dyspozycję i realizował przelew. To były początki, które coraz bardziej nas do tego banku przekonywały.

To były jeszcze czasy przed denominacją, czyli te kwoty szły w miliony.

Jak rozpocząłem pracę na kolei, to wypłaty były w granicach ośmiu-dziewięciu tysięcy złotych. A jak się zwalniałem, to już były spore miliony. I wszystkie większe transakcje szły w milionach. Dlatego nie warto było trzymać pieniędzy, dlatego inwestowałem w materiał. Jak już skończył się moment na zakupy drewna, bo pozyskiwanie go nie odbywało się przez cały rok, tak jak obecnie i zakupy były w określonym czasie, to powolutku zapaliła mi się w głowie taka iskierka, by kupować oryginalne maszyny do produkcji mebli.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Janem Lenartem w rozdziale: Hala od granicy do granicy