Biznes z urzędem skarbowym
21 października, 2019 2023-03-15 15:43Biznes z urzędem skarbowym
Rozmowa z Ryszardem Rychlikiem, współzałożycielem i wieloletnim prezesem Zarządu firmy Profim.
Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej jedenasty rozdział tego wywiadu. Dziesiąty rozdział można przeczytać tutaj: Dwa pisma od wojewody
Ogłoszenie o licytacji maszyn z zakładu w Turku, który wykonywał firmie Profim elementy metalowe uświadomiło Panu, że realna jest utrata ważnego dostawcy. Co Pan w tej sytuacji zrobił?
Najpierw zadzwoniłem do urzędu wojewódzkiego, ale oni mi powiedzieli: Nic nie poradzimy, niech pan jedzie do urzędu skarbowego i tam pyta. Pojechałem zatem do urzędu skarbowego. Przyjął mnie naczelnik, pan Kazimierz Mięksiak, jeden z najdłużej urzędujących szefów urzędów skarbowych w kraju od przemian z 1989 roku. Bardzo uczciwy człowiek. Oczywiście zabezpieczył się w ten sposób, że postawił dwóch pracowników urzędu obok siebie, żeby nie było mowy o żadnym łapownictwie i mówi do mnie tak: Panie Rychlik, znam pana, mam dla pana bardzo biznesową propozycję.
Urzędnik skarbowy mówi przedsiębiorcy, że ma dla niego biznesową propozycję? Ciekawe, bardzo ciekawe, to pachnie jakąś korupcyjną propozycją…
Ja też wystraszyłem się nie na żarty. Proszę pana – kontynuuje on tymczasem. – Ja mogę wstrzymać tę licytację. Niech pan zapłaci należność główną, którą Zakład Elementów Automatyki jest nam winien, a ja anuluję wszystkie odsetki. Bo – muszę Panu powiedzieć – że ten zakład, jak popadał w tarapaty, to przestał płacić ZUS, przestał płacić podatki. Powiem więcej – oni zaczęli kombinować coś takiego, że, powołali spółkę pracowniczą i to ona brała zlecenia, by opłacić wynagrodzenia. Później przypadkowo dowiedziałem się, że wojewoda też się wystraszył, że gdyby w ten sposób uratowali firmę, to tym samym położyliby zakład państwowy i to by była taka trochę kradzież majątku.
A dużo było tych odsetek, które chciał Panu anulować naczelnik?
Prawie połowa. To były bardzo duże kwoty. Pomyślałem wtedy, że jeśli dałoby się zredukować pół tego długu, to to było zachęcające. Aha, jeszcze jedną rzecz powiedział mi naczelnik: Ale pod jednym warunkiem: że wszystko zostanie załatwione do świąt Bożego Narodzenia. Jak się później dowiedziałem od pracowników urzędu skarbowego, urząd miał limit ściągnięcia starych długów. I gdyby nie ściągnął tych pieniędzy, to cały urząd nie dostałby premii. Dlatego poszedł na tak dużą ugodę, że anulował odsetki.
A pamięta Pan dokładnie, kiedy miała miejsce ta rozmowa? To był koniec listopada czy początek grudnia 1995 roku?
Rozmowa miała miejsce na początku grudnia, a ja miałem czas do świąt.
Czyli miał Pan dosłownie trzy tygodnie na spłatę zadłużenia Zakładu Elementów Automatyki w Turku?
Tak, miałem trzy tygodnie. No i ryzyko olbrzymie, bo mamy spłacić dług zakładu, który być może zechcemy w przyszłości kupić. W przyszłości, bo przetarg miał być ogłoszony wiosną 1996 roku. I rzeczywiście, przetarg był ogłoszony wiosną, a sprzedaż nastąpiła – o ile dobrze pamiętam – w marcu albo w kwietniu. Tymczasem, po wizycie w urzędzie skarbowym, pojechałem do urzędu wojewódzkiego, rozmawiałem tam nie z wojewodą, ale z panią Alicją Brzęcką, która była kierownikiem – to się chyba wtedy nazywało – wydziału rozwoju. I pamiętam, że pani Brzęcka powiedziała: Proszę pana, ja mam naprawdę dobrą rękę, niech pan kupi ten zakład. Nie będzie pan żałował. To była prywatyzacja w biegu – z całą załogą, z pakietem socjalnym, z zapasami, z należnościami.
Czyli – jak rozumiem – po wizytach w urzędzie skarbowym i w urzędzie wojewódzkim był już Pan zdecydowany, by kupić ten zakład?
Zacząłem się wtedy bardzo poważnie zastanawiać. Nauczony doświadczeniem z wizyty w urzędzie skarbowym pojechałem do ZUS-u i mówię im: Słuchajcie, ja bym zapłacił wam do końca roku zadłużenie główne, pod warunkiem, że anulujecie wszystkie odsetki. Przystali na propozycję. To już było kuszące. Nie pamiętam jakie to były kwoty, ale były dla nas do przełknięcia, bo myśmy przez wiele lat w ogóle nie dzielili żadnej dywidendy i nie braliśmy kredytów. Inna sprawa, że wspólnicy byli zamożni i nie wyciągali rąk po dywidendę.
Mówi Pan, że kwoty były do przełknięcia, tym niemniej ryzyko dla Panów było ogromne.
Zgoda. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy się zaryzykować i to wszystko za nich spłacić. Powstał w ten sposób dług tej firmy w stosunku do nas, który mógłby zostać nigdy niespłacony, gdyby firma splajtowała. No i ogłoszono prywatyzację. Oprócz nas do przetargu stanął jakiś prywatny człowiek, który nie miał żadnego biznesu i był chyba mało wiarygodny.
Przegrał i w ten sposób Profim stał się właścicielem padającego Zakładu Elementów Automatyki w Turku…
Tak, kupiliśmy ten zakład – już nie pamiętam kwoty, ale to była kwota dla nas do strawienia, przy czym z wielkim ryzykiem. Wrócę teraz do Pańskiego poprzedniego pytania: tak, przyznam uczciwie, że było to wielkie ryzyko. Bo my wtedy zatrudnialiśmy siedemdziesiąt kilka osób, a kupiliśmy zakład z załogą liczącą sto dwadzieścia kilka osób. Zakład z pakietem socjalnym, zobowiązaniami, że trzeba podnieść im wynagrodzenia w ciągu dwóch lat o dwadzieścia procent czy coś w tym rodzaju, że nikogo nie można zwolnić. Czyli kupujemy zakład, w którym trzeba ludziom dać pracę, nasycić stary park maszynowy i mamy oczywiście długi, które spłaciliśmy za nich.

Tego właśnie do końca nie rozumiem. Bo skoro zapłaciliście ich długi, to…
…to wartość firmy spadła.
Rozumiem, ale wyobraźmy sobie taką sytuację: spłacacie ich długi, jest przetarg i jednak go nie wygrywacie – bo tak mogło przecież być. Co wtedy?
Wówczas nowy kupujący, czyli ktoś, kto by z nami wygrał, miałby zobowiązanie w stosunku do nas.
A gdyby później splajtował?
To właśnie było nasze ryzyko – wtedy stracilibyśmy te pieniądze. Bo to był dług zapisany w ten sposób, że my go w ich imieniu spłacamy. Czyli stopniało ich zadłużenie w stosunku do urzędu skarbowego o – powiedzmy – sto, ale powstało zadłużenie o pięćdziesiąt wobec nas.
Krótko mówiąc: fakt, że przejęliście ich zobowiązania nie miał nic wspólnego z przeniesieniem własności Zakładu Elementów Automatyki w Turku na Profim, a nawet – powiem więcej – nie był żadną gwarancją, że kiedykolwiek do przeniesienia tej własności w ogóle dojdzie.
Nie, absolutnie. To były dwie zupełnie różne rzeczy. I wojewoda też nie mógł obiecać, że nam sprzeda ten zakład, a jedynie to, że ta prywatyzacja się odbędzie. No i ponieważ była jakaś cena wywoławcza, pojawił się inny, mniej wiarygodny klient i myśmy wygrali ten przetarg, to stanęliśmy w obliczu przede wszystkim nasycenia produkcją tego zakładu. Bo mieliśmy – kolokwialnie mówiąc – do wyżywienia dodatkowych ponad sto dwadzieścia gęb nieufnej załogi.
Dlaczego nieufnej? Przecież uratowaliście ich zakład.
Owszem, z jednej strony ratunek, jest praca, ale z drugiej strony – Pan sobie wyobraża – 1996 rok: wielka nieufność do prywaciarzy, którzy przychodzą i chcą tylko grabić, nie ma to jak stała, państwowa posada. Tam już świeciło światełko w tunelu, że jest spółka pracownicza, czyli stają się współwłaścicielami, a tu nagle wchodzi prywaciarz, który to zabiera. Co ciekawe – wtedy w zakładzie były związki zawodowe. Pamiętam, że przyszedłem na pierwsze spotkanie z załogą, przedstawić się…
Mówi Pan, że załoga była nieufna, ale przecież Pan był starym związkowcem, za działalność związkową był Pan internowany…
Tak… To może trochę mi pomogło, bo ludzie jednak wiedzieli o tym. Ale przyznam szczerze, że powiedziałem wtedy, że łatwiej nam będzie zarządzać, jeżeli w zakładzie nie będzie związków zawodowych, poprosiłem o rozwiązanie się i te związki się rozwiązały.
Żartuje Pan? Właściciel prosi związki zawodowe: Panowie związkowcy, proszę rozwiązać swoje organizacje i te potulnie się rozwiązują?
Naprawdę. Po latach wielu ludzi się odkryło i przyznało, że nie ufali mi, nie wiedzieli, bali się, że stracą pracę, ale nam się udało i tu też trochę przypadek zrządził, że w 1996 roku pozyskaliśmy IKEA.
ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki
Ciąg dalszy wywiadu z Ryszardem Rychlikiem w rozdziale: Racjonalizacja kluczem do IKEA