Branża

Biznes rodem z żurnala

10-lecie firmy Profim. Na zdjęciu wspólnicy (od lewej): Ryszard Rychlik, Ryszard Kaczmarek, Andrzej Opłatek, Bogdan Kaczmarek, 2001 r.

Biznes rodem z żurnala

Rozmowa z Ryszardem Rychlikiem, współzałożycielem i wieloletnim prezesem Zarządu firmy Profim.

Reklama
Banner All4Wood 2024 - 750x100

Rozmowa opublikowana została w książce „Wizjonerzy i biznesmeni” (t. 2), wydanej przez Wydawnictwo meble.pl w 2018 r. Poniżej ósmy rozdział tego wywiadu. Siódmy rozdział można przeczytać tutaj: Byliśmy fanami ustawy Wilczka

Założyliście panowie firmę, a czy w momencie jej powstania mieliście już pomysł na działalność?

Powstała spółka i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Kapitał założycielski wynosił – o ile pamiętam – dosłownie osiem tysięcy dolarów. Ale tu pomocny okazał się Andrzej Arendarski – nie on jako on, ale  przypadek z jego udziałem. Otóż on już był w tym czasie prezesem Izby i odwiedzałem go czasem w Warszawie. Pamiętam, jak kiedyś, gdy siedziałem w jego gabinecie, zauważyłem leżące na biurku czasopisma – do dzisiaj pamiętam ten biały, szeleszczący papier – „Trade Wings”. Zacząłem je przeglądać, a Andrzej mówi: Jak chcesz, to je zabierz. Zabrałem.

Co Pana w nich tak zaciekawiło?

Tam były reklamy towarów produkowanych przez firmy tajwańskie. Pokazałem to kolegom z firmy i wspólnie stwierdziliśmy, że zamiast robić biznesy z Niemcami – a każdy potrafi przywieźć beczkę jakiegoś szamponu z Niemiec, rozlać w małe butelki i sprzedać – weźmiemy się za coś trudniejszego, ambitnego, a mianowicie za handel z Tajwanem. I rozpoczęliśmy import z Tajwanu.

To były meble?

Nie. Na początku to były jakieś alarmy, później dopiero zaczęliśmy sprowadzać pozłacane meble – metal pokryty mosiądzem i szkło do tego. To był niesamowity biznes, bo bardzo duże były marże. No i przy okazji pojawiły się też krzesła biurowe.

Co znaczy: Przy okazji?

Bogdan Kaczmarek był wtedy na targach mody, chyba we Frankfurcie, bo on był już wtedy – do dzisiaj zresztą jest – właścicielem dużej firmy odzieżowej Big Star i po powrocie mówi: Wiesz, ja na tych targach widziałem takie krzesła, których w Polsce w ogóle nie ma. Może byśmy tymi krzesłami się zajęli? To był jego pomysł, do tych złotych mebli dołączyliśmy krzesła i zaczęły płynąć z Tajwanu dostawy.

Te osiem tysięcy dolarów kapitału zakładowego wystarczyło, by za nie zapłacić?

A gdzież tam. Nie mieliśmy kasy na to, by zapłacić. Ale poznaliśmy narzędzie zwane akredytywą. Aby taką akredytywę otworzyć wystarczyło dać zabezpieczenie. Tym zabezpieczeniem były nieruchomości – na pewno budynek pana Kaczmarka w Dzierżąznej, miejscowości położonej jakieś osiem kilometrów od Turku i pana Opłatka chyba też jakieś nieruchomości. Problemem było natomiast załatwienie w banku tej akredytywy. Aż trudno uwierzyć, że w tym czasie, kiedy były takie duże odsetki, akredytywy były tak tanie. Szybko poznałem szefową działu akredytyw w Banku Handlowym, panią Andrzejuk – nazwisko pamiętam do dziś doskonale.

W banku w Turku?

Nie, nie. W banku w Turku to w ogóle nie wiedziano, co to jest akredytywa. Zresztą przez lata nikt nie wiedział, co to takiego. Ja z każdym otwarciem akredytywy musiałem jechać do Warszawy. Trzeba było wsiąść w samochód, zajechać do banku, tam wypełnić dokumenty, postemplować i wracać. A jak mi się zdarzyło, że zrobiłem coś źle… Pamiętam, że pewnego razu nie wiedziałem, jak coś wypełnić. Poprosiłem więc pracownicę banku, aby mi pomogła, a ona na to, że ona nie jest od tego, by pomagać, że to ja muszę wiedzieć, jak to wypełnić.

Mówi Pan poważnie?

Oczywiście. To było kuriozum, jak wtedy banki traktowały klientów. Wracałem po południu do Turku, poprawiałem te dokumenty, by na drugi dzień znowu jechać do Warszawy. Sytuacja dzisiaj nie do pomyślenia. Szczęśliwie poznałem tę panią Andrzejuk, która powiedziała: Wie pan co? Pan tak te akredytywy otwiera, a to kosztuje… Jest inny sposób: akredytywa standby.

Wiedział Pan, co to takiego?

Oczywiście nie wiedziałem, ale ona mi wręczyła książeczkę, przeczytałem ją. Polegało to na tym, że na przykład dostaliśmy gwarancję sto tysięcy dolarów. I jak kupiliśmy trzy kontenery po trzydzieści tysięcy dolarów, to zostało dziesięć tysięcy. Czyli brakowało dwudziestu tysięcy do zakupu kolejnego kontenera. Trzeba było spłacić pierwszy kontener, już się otworzyła linia kredytowa, ale otwarta raz i kosztowało to – nie pamiętam: pół procenta, może jeden procent w skali rocznej – śmieszne pieniądze.

Śmieszne pieniądze nawet jak na dzisiejsze czasy.

Dokładnie tak, a wówczas przy dużej inflacji było to życiodajne. Nie wiem dlaczego te akredytywy były tak tanie, bo to w ogóle nie pasowało do ówczesnych polskich realiów. Z innych ówczesnych „ciekawostek”: pamiętam jeszcze nagminne sytuacje, gdy umawiałem się telefonicznie na spotkanie w banku, przyjeżdżałem na umówioną godzinę i dwie-trzy godziny czekałem na korytarzu. Osoba, do której przyjeżdżałam wychodziła parę razy, wchodziła, mówiła: Proszę jeszcze chwilę poczekać.

I czekał Pan?

A co miałem robić? Czekałem: dwie godziny, trzy. Dzisiaj już w bankach tak nie jest, to banki przyjeżdżają do nas i proszą, żeby wziąć kredyty. Później pani Andrzejuk powiedziała: Wie Pan co? Te akredytywy standby mają u nas tylko dwie firmy: pan Niemczycki i wy.

Czyli tak naprawdę o sukcesie firmy zdecydował wtedy w gruncie rzeczy przypadek?

Tak. Sympatia tej pani do mnie plus moje długie, wydeptywane tygodniami i miesiącami kontakty. Moi wspólnicy dali gwarancje na otwieranie tych akredytyw. Gdyby ktoś nas oszukał, to byśmy wpadli. A ponieważ nikt nas na Tajwanie nie oszukał, to tylko otwieraliśmy te akredytywy, towar płynął, zarabialiśmy ponad trzydzieści procent na każdym kontenerze. Ba, ten towar często był już sprzedany zanim przypłynął.

Jeden z pierwszych katalogów mebli importowanych z Tajwanu, 1993 r.
Jeden z pierwszych katalogów mebli importowanych z Tajwanu, 1993 r.

Ale – jak rozumiem – to były jeszcze czasy przed powstaniem Profim?

Nie, to już był Profim. To był początek Profim, tylko jeszcze z tym pierwszym wspólnikiem, i z panem Opłatkiem, i z panem Kaczmarkiem. To był 1991 rok.

Czyli na początku w Profim było czterech wspólników?

Nie. Było nas pięciu: byłem ja, był pan Opłatek, pan Kaczmarek, mój ówczesny pracodawca i – bo o tym rzeczywiście Panu nie wspomniałem – był też Andrzej Arendarski. Za te zasługi w postaci sprezentowanych gazetek kilka procent firmy było wtedy Andrzeja. Natomiast cała reszta była nasza, po równo. Już nie pamiętam, jakie to były cyfry. I wie Pan, dosłownie po dwóch-trzech latach, gdy firma się rozwijała, lokalny poseł SLD, na jakimś spotkaniu, wypomniał mi: Wy się rozwijacie, bo macie Arendarskiego.

A tak rzeczywiście było?

Guzik prawda. Arendarski nic nam nie pomógł. Nigdy nie korzystałem z tego typu koneksji czy kontaktów – mówię to z ręką na sercu.

To wiedział Pan, to wiedzieli pozostali wspólnicy, ale przyzna Pan, że obecność posła i Ministra Współpracy Gospodarczej z Zagranicą w rządzie Hanny Suchockiej mogła budzić tego typu zarzuty.

Dlatego zaproponowałem wspólnikom: Spłaćmy Andrzeja według aktualnej wartości, bo inaczej przez całe życie będą nam zarzucali, że rośniemy, bo Arendarski poprzez układy polityczne nam coś załatwia. I myśmy zapłacili Andrzejowi za udziały cenę rynkową.

Pamięta Pan ile?

Nie pamiętam dokładnie, ale to były godziwe pieniądze jak na ówczesną wartość firmy, a śmieszne na dzień dzisiejszy. Andrzej w tym czasie się budował, pieniądze mu były więc potrzebne. Mniej więcej w tym samym czasie pozbyliśmy się też innego ze wspólników – mojego poprzedniego pracodawcę, bo zachował się nie fair. Wspólnie zdecydowaliśmy, zresztą bez jego protestów, że powinien odejść z firmy. Odkupiliśmy od niego udziały, chyba po cenie nominalnej i zostaliśmy wspólnikami we trójkę, przy czym pan Kaczmarek połowę udziałów przekazał swojemu bratu.

Czyli po tych personalnych roszadach zostało czterech wspólników?

Tak. Byli dwaj bracia Kaczmarek – Bogdan i Kazimierz, którzy mieli trzydzieści trzy procent. Był pan Andrzej Opłatek – też z trzydziestoma trzema procentami. I byłem ja, przy czym ja miałem trzydzieści cztery procent. A ponieważ przy głosowaniach na walnym zgromadzeniu wspólników konieczna była większość dwóch trzecich, to beze mnie żadna uchwała nie mogła przejść. Później zwiększyliśmy liczbę udziałów o dwa – do stu dwóch i wtedy wszyscy mieliśmy idealnie po równo, czyli po trzydzieści cztery udziały, oczywiście traktując braci Kaczmarek razem jako jedna trzecia.

ROZMAWIAŁ: Marek Hryniewicki

Ciąg dalszy wywiadu z Ryszardem Rychlikiem w rozdziale: Tydzień czekania na połączenie z Tajwanem